Wiele z tego, co słyszałeś o sukcesie, to bzdury. 9 kłamstw, którymi karmią cię poradniki

W sieci krąży obrazek: „Mamo, tato, muszę wam coś wyznać. Zostałem trenerem rozwoju osobistego” – mówi młodzieniec. Rodzice wpadają sobie w ramiona i ze łzami w oczach pytają: „Gdzie popełniliśmy błąd?”. Trudno się dziwić ich reakcji, biorąc pod uwagę, co wygadują niektórzy szkoleniowcy, coachowie i mówcy motywacyjni.
Wiele z tego, co słyszałeś o sukcesie, to bzdury. 9 kłamstw, którymi karmią cię poradniki

„Człowiek jest kowalem swojego losu”, „potrzeba 10 tysięcy godzin, by osiągnąć doskonałość w danej dziedzinie”… Nawet jeśli takie stwierdzenia są prawdą, to po spełnieniu określonych warunków. O tych warunkach samozwańczy guru psychologii popularnej nawet się jednak nie zająkną, przez co ich nauki mogą przynieść słuchaczom więcej szkody niż pożytku. Przyjrzyjmy się niebezpiecznym mitom szerzonym na szkoleniach i w poradnikach dla tzw. ludzi sukcesu.


1. Mit pracy zespołowej

Co łączy Alberta Einsteina, Franza Kafkę i Stephena Wozniaka? Wszyscy lubili pracować w samotności i tym tłumaczyli swoją ponadprzeciętną kreatywność. Tymczasem dziś kwitnie kult pracy zespołowej. Razem osiągniemy więcej – zapewniają guru biznesu. Należy do nich Clay Shirky, który w bestsellerze „Here Comes Everybody” zwraca uwagę, że „część fresków w Kaplicy Sykstyńskiej namalowali pod okiem Michała Anioła jego asystenci”. Jak się z tym nie zgodzić? Jest tylko jedno „ale”: Michał Anioł, w przeciwieństwie do swoich pomocników, był nie do zastąpienia. Bez dwóch zdań: w pojedynkę trudno przygotować wesele na sto osób lub wtaszczyć fortepian na dziesiąte piętro. Pewnym działaniom jednak samotność służy.

A może indywidualna praca dobra jest tylko dla geniuszy? Absolutnie nie. „Jednostki zebrane razem tworzą coś mniejszego niż suma pojedynczych części, a to dlatego, że rozdzielenie wysiłku na kilka osób prowadzi zarówno do rozmycia odpowiedzialności, jak i pomieszania ról” – argumentuje Robert Rowland Smith w książce „Śniadanie z Sokratesem”. Kiedy nasz wysiłek jest wkładem do wspólnej puli, angażujemy się mniej. Mamy nadzieję, że działowym raportem zajmie się kolega zza sąsiedniego biurka. Zjawisko to psycholodzy określają mianem próżniactwa społecznego. Każdy ogląda się na innych. W końcu nikt niczego nie robi (oprócz dobrego wrażenia). „Co gorsza – zaznacza Smith – »drużyna« zbiera się również wtedy, kiedy nie ma żadnego meczu do rozegrania, czyli wcale nie jest zespołem, ale wygodnicką grupą, która w ostateczności zaczyna wytwarzać pracę dla samej siebie”.

 

2. Wielozadaniowość kontra jedno zadanie

Dlaczego nie brać przykładu ze św. Tomasza z Akwinu, który równocześnie dyktował trzy traktaty filozoficzne? Robienie kilku rzeczy naraz to najlepszy sposób na wzrost efektywności i oszczędność czasu – twierdzą propagatorzy multitaskingu. Wielozadaniowość to bzdura – odpowiadają zwolennicy koncepcji jednej rzeczy. Przełączanie się z czynności na czynność – tłumaczą – skutkuje tym, że pacjent dostaje niewłaściwe lekarstwa, a niemowlę pozostaje w wanience bez opieki. Obie strony mają rację – a zarazem jej nie mają. Multitasking sprawdza się w przypadku prostych, rutynowych aktywności, które wykonujemy na autopilocie. Spacerując po parku, możemy jednocześnie karmić wiewiórki, podziwiać drzewa i pilnować, żeby dziecko nie wpadło do sadzawki. Lecz biada, jeśli wielozadaniowość praktykujemy także podczas prowadzenia auta w godzinach szczytu. Co równie ważne: łatwo z multitaskingu zrezygnować kasjerce w banku. Niestety, większość zawodów wymaga dzielenia uwagi między kilka zadań.

 

3. Ideał ekstrawertyka

Najlepszymi menedżerami są ekstrawertycy. To przekonanie wydaje się tak oczywiste, że nikt nie miał odwagi go podważyć. Aż pojawił się ekspert od zarządzania Jim Collins, który ze zdziwieniem odkrył, kto stoi na czele „zwycięskich organizacji” – firm odnotowujących nieprzerwany wzrost od co najmniej 15 lat. Wcale nie byli to przebojowi, pewni siebie gwiazdorzy, których urokowi trudno się oprzeć. Tylko skromni, zwyczajni ludzie, bez cienia narcystycznych skłonności – choć bezwzględnie zdeterminowani i zorientowani na wyniki!

Wbrew obiegowej mądrości, ekstrawertycy nie trzęsą również handlem, co wykazał Adam Grant, profesor psychologii w Wharton Business School. Na trzy miesiące trafił do firmy programistycznej, która do sprzedawania swoich produktów wykorzystywała call center. Poprosił ponad 300 telekonsultantów, by wypełnili kwestionariusz osobowości zawierający stwierdzenia typu „jestem nieśmiały w kontaktach z obcymi” lub „jestem duszą towarzystwa”. Następnie przyglądał się przychodom poszczególnych sprzedawców. Introwertywni handlowcy wypadli nieco gorzej – uzyskiwali średnio 120 dol. na godzinę, o pięć mniej niż ich ekstrawertywni koledzy. Ale jednych i drugich bili na głowę ambiwertycy. To osoby, które nie są ani skrajnie zdystansowane i skryte, ani krańcowo pobudzone i otwarte. Na skali introwersji-ekstrawersji sytuują się mniej więcej w środku. Jakie przychody osiągali badani przez prof. Granta ambiwertycy? Ich średnia to 155 dolarów na godzinę.

 

4. Burza  mózgów

Posługujemy się tą samą korporacyjną nowomową, nosimy podobne garnitury, wakacje spędzamy w kurortach, które polecili nam koledzy z biura. Mimo to uważamy się za cudownych odmieńców o niezależnych i wyrazistych poglądach.

Utwierdzają nas w tym menedżerowie organizujący co rusz burzę mózgów. Skoro chcą, abyśmy swobodnie zgłaszali swoje pomysły i dzielili się swymi wnikliwymi obserwacjami i refleksjami, najwidoczniej cenią nasz wyjątkowy indywidualizm i ponadprzeciętny iloraz inteligencji.

Kłopot z burzą mózgów polega na tym, że kontrolę nad dyskusją zwykle przejmuje jakaś silna, dominująca osobowość. A pozostali zaczynają mówić dokładnie to, co chce ona usłyszeć. W końcu kolorowa mieszanka opinii zamienia się w jednomyślność rodem ze zjazdów PZPR. Zamiast jednak odrzucać tę metodę, można ją ulepszyć. Jak? Przed spotkaniem uczestnicy powinni dostarczyć kartki ze swoimi pomysłami i opiniami na dany temat. Wtedy trudniej będzie im się wycofać ze swego zdania pod wpływem grupy lub apodyktycznego lidera.

 

5. Wizualizacja sukcesu

Na przełomie XX i XXI w. General Motors z bulgotem nabierał wody, ciągnąc na dno amerykańskie marzenie tysięcy pracowników o dostatnim życiu. Wtedy to zarząd ogłosił am-bitny plan ratunkowy – odzyskania  29 proc. rynku w USA. Liczba 29 zaczęła pojawiać się wszędzie – na złotych szpilkach wpiętych w klapy menedżerów, na firmowych zebraniach i w wewnętrznych dokumentach koncernu. Dzięki temu ze wzniosłym celem mieli się utożsamiać wszyscy zatrudnieni w GM – od sprzedawców przez inżynierów do przedstawicieli kadry kierowniczej. Na próżno. W 2009 r. producent samochodów ogłosił bankructwo i przeszedł w stan upadłości. Trzy lata później został wykupiony przez Departament Skarbu i dopiero wówczas zaczął wydobywać się na powierzchnię. Tacy poważni szefowie, a próbowali zaklinać rzeczywistość za pomocą jakiejś symbolicznej liczby?

Magiczne myślenie jest jednak w biznesie powszechniejsze, niż może się nam wydawać. Dość wspomnieć o wizualizacji. Jej zwolennicy twierdzą, że aby opływać w bogactwa, musimy sobie wyobrazić miliony, które wpadają na nasze konto. Dodają, że technikę tę stosują sportowcy, ze skoczkami narciarskimi na czele. Umyka im jedno: wyobrażanie sobie, jak stoimy na podium i odbieramy medale, to nie wszystko. „Skuteczna wizualizacja to wizualizacja drogi do sukcesu. Według badań jest to skuteczniejsze niż sam obraz sukcesu” – uświadamia w bestsellerowej „Psychologii zmiany” trener Marek Skała.

 

6. Tendencyjność  optymistyczna

Co złego w przekonaniu, że „każdy jest kowalem swojego losu” i „wszystko zależy od nastawienia”? Jeśli planujemy iść na studia, założyć firmę, zbudować dom, przyda się nam odrobina tzw. tendencyjności optymistycznej. Ale z naciskiem na odrobinę. Ekstremalni optymiści, którzy nie rozumieją różnicy między chcieć a móc, to kandydaci na frustratów.

Dlaczego wmawia się nam, że „nie ma rzeczy niemożliwych”? Chyba najlepszej odpowiedzi udzielił pisarz Stefan Chwin w „Tyranii optymizmu”, szeroko komentowanym eseju sprzed kilku lat. Nie da się zmotywować ludzi do pracy bez podsycania ich ambicji – wskazuje autor. Tyle że liczba prestiżowych posad jest ograniczona. Nawet absolwent renomowanej uczelni zamiast na stanowisku menedżerskim może wylądować za kasą w barze. W realiach wolnego rynku sukces zależy od jednostki tylko w pewnym stopniu. Garstka się wybije, resztę w najlepszym razie czeka umiarkowanie pomyślna wegetacja.

 

Dlatego promowanie mitu od pucybuta do milionera – choć uzasadnione z punktu widzenia pracodawców – to mimowolny sadyzm. Człowiek powinien urealniać swoje marzenia i plany. W przeciwnym razie zafunduje sobie rozczarowanie.7. Rozwój  przez zabawę„Przez trudy do gwiazd”, „sukces rodzi się w bólach”, „koniec wysiłku, początek rozczarowania” – wbijali nam do głów rodzice, nauczyciele i wychowawcy. Dorastaliśmy więc w przekonaniu, że doskonałość jest następstwem znoju, cierpienia i nadludzkich wyrzeczeń. Co bynajmniej nie mobilizowało nas zbytnio do pracy nad sobą. W ostatnich latach wahadło wychyliło się w drugą stronę. Część szkoleniowców próbuje nas przekonać, że „rozwój to fun, fun to rozwój, a na drzewach rosną banknoty studolarowe”, jak żartuje Artur Król, psycholog, trener i coach.

Coś jest na rzeczy – jeśli lepszymi ludźmi stajemy się dzięki ulubionej medytacji, po co katować się jogą, której wprost nie cierpimy? Trudno robić postępy w czymś, co sprawia nam przykrość. Ale z drugiej strony, czy cokolwiek osiągniemy w życiu, jeżeli od czasu do czasu nie będziemy przekraczali swojej strefy komfortu? „Absolutne odrzucenie pracy nad swoim charakterem byłoby równie głupie jak robienie wszystkiego wbrew sobie” – twierdzi Matt Domogala, amerykański trener biznesu. – „Wyobraźmy sobie początkującego menedżera, któremu brakuje kwalifikacji niezbędnych do zarządzania ludźmi. Jeśli nie podciągnie się w tej dziedzinie, jego dni na nowym stanowisku są policzone”.

Podobnie myśli dyrektor kreatywny Grzegorz Wierchowiec. Przed 16–17 laty jako copywriter pracował w agencji reklamowej, w której oglądano każdy wydawany grosz. Na fali oszczędności przydzielono mu dodatkową funkcję – ko-rektora, mimo że nie studiował polonistyki i miał dysleksję. Aby wyłapywać błędy w ulotkach i broszurach, m.in. Microsoftu i Panasonica, bez ustanku wertował słowniki i wydzwaniał do Poradni Językowej Polskiego Radia. I udało się! „Dla niektórych rozwój to głównie przyjemności i zabawa. W moim przypadku najlepsze efekty przynosi walka ze swoimi wadami i słabościami” – informuje Wierchowiec.

 

8. Nauka  na błędach

„Najpiękniejsze są chwile naszych klęsk, bowiem to one sprowadzają nas do właściwego wymiaru” – pisał przed laty poeta Antoni Pawlak. W tym samym duchu wypowiadają się trenerzy. O powodzeniu w życiu decyduje twórczy stosunek do porażek – zapewniają. W każdym kryzysie każą widzieć lekcję. Co z tego, że do ruiny doprowadziliśmy swoją firmę i związek – klarują – skoro dzięki temu nauczyliśmy się czegoś wartościowego o sobie, psychologii i prawach rynku?

Szkopuł w tym, że „uczenie się” może być wymówką, którą usprawiedliwiamy brak wyników, na co zwraca uwagę Eric Ries, przedsiębiorca i autor bloga dla start-upowców. Jego zdaniem, umiemy długo i kwieciście opowiadać o tym, jak zmądrzeliśmy po szkodzie. Wymyślimy każdą bajeczkę, byle ochronić swoją posadę, reputację i dobre samopoczucie. Brutalna prawda brzmi: zaliczamy kolejne plajty, rozwody, lecz rzadko wyciągamy z nich właściwe wnioski. Potwierdza to badanie Harvard Business School dotyczące tego, kto z zakładających firmę ma największe szanse na sukces. W przypadku osób, którym już kiedyś się to udało, prawdopodobieństwo powodzenia wynosi 34 proc. U bankrutów – tylko 23 proc.

 

9. Reguła 10 tysięcy godzin

Nieważne, kim jesteś: kompozytorem, łyżwiarzem, programistą, szachistą, dziewczyną do towarzystwa czy słynnym gangsterem. Jeśli w swoim fachu chcesz osiągnąć mistrzostwo, potrzebujesz co najmniej 10 tys. godzin praktyki. To odpowiada trzem godzinom ćwiczeń dziennie lub 20 godzinom tygodniowo przez 10 lat. Na tym z grubsza polega teoria 10 tysięcy godzin, często wałkowana na szkoleniach z efektywności osobistej. Talent, oczywiście, też jest ważny, lecz dopiero w połączeniu z wytrwałością i ciężką pracą pozwala amatorowi zamienić się w zawodowca. Brzmi sensownie, prawda?

Rzeczywistość jest nieco bardziej złożona, co podkreśla Anders Ericsson, psycholog z Florida State University, którego badania dały początek regule 10 tysięcy godzin. Jak twierdzi, postęp nie bierze się z mechanicznego powtarzania, lecz ciągłego korygowania technik treningu. Golfista, który ciągle popełnia te same błędy, wykonując zamach lub kończąc uderzenie, powinien dać sobie z tym sportem spokój. Choćby nawet próbował nie 10, ale 50 tys. godzin, nigdy nie stanie się drugim Tigerem Woodsem.