Barbarzyńcy z dalekiego kraju. Jak chiński cesarz upokorzył Wielką Brytanię

Wczesną jesienią roku 1797 w Pekinie pojawiła się licząca kilkaset osób grupa cudzoziemców, których dziwaczne ubrania i zachowanie budziły szczery ubaw miejscowej ludności. Sami zainteresowani nie widzieli w sobie nic śmiesznego – byli bowiem członkami świty lorda George’a Macartneya, przedstawiciela brytyjskiej korony, wysłanego do Państwa Środka, by objąć stanowisko pierwszego ambasadora Wielkiej Brytanii w tym kraju. Wywodzący się ze szkockiej arystokracji dyplomata, mający za sobą służbę w Rosji, Hiszpanii i Indiach, postrzegał tę misję jako ukoronowanie kariery. Przekraczając bramy Pekinu, nie przypuszczał nawet, że na chińskiej ziemi odniesie największą porażkę swego życia, która po powrocie do ojczyzny uczyni go obiektem niewybrednych żartów rodaków.
Barbarzyńcy z dalekiego kraju. Jak chiński cesarz upokorzył Wielką Brytanię

Początki angielskiej obecności w Azji związane są bezpośrednio z działalnością Kompanii Wschodnioindyjskiej, powstałej w roku 1600 na mocy przywileju wydanego londyńskim kupcom przez królową Elżbietę I. Celem spółki było nawiązanie kontaktów handlowych z, jak to wówczas określano, Indiami Wschodnimi.

Pierwsza angielska ekspedycja morska dotarła do wybrzeży Państwa Środka w roku 1637, kiedy do zarządzanego przez Portugalię chińskiego półwyspu Makau dobiła flotylla dowodzona przez kapitana Johna Weddella. W obliczu niechęci Portugalczyków do handlu z protestantami Anglicy nawiązali kontakty bezpośrednio z chińskimi urzędnikami z Kantonu, od których uzyskali prawo wstępu do miasta i uczestnictwa w jego życiu handlowym. Stałe przedstawicielstwo  Kompanii Wschodnioindyjskiej w  kantońskiej metropolii zostało ustanowione sześćdziesiąt dwa lata później, w roku 1699.

W XVIII wieku jedynym dostępnym dla europejskich kupców portem Chin był Kanton, jednak nawet w nim nie mogli się swobodnie poruszać i obowiązywał ich zakaz opuszczania widocznej na ilustracji dzielnicy faktorii/Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Kantońska herbatka

Siłą, która popychała angielskie ekspedycje na Wschód, było pragnienie zdobycia cennych przypraw. To właśnie ich źródeł poszukiwał u chińskich wybrzeży kapitan Weddell. Niespodziewanie natknął się jednak w Katonie na towar, który w przeciągu następnego stulecia stać się miał głównym dobrem importowanym przez Wielką Brytanię z Chin, a handel nim podstawą zysków Kompanii Wschodnioindyjskiej. Mowa tu o herbacie, którą Anglicy zostali poczęstowani przez  Chińczyków. Istnieje spór co do daty pierwszego spotkania wyspiarzy z ową chaw lub chaa (próba fonetycznego oddania kantońskiego chah); incydentalnie trafiać ona mogła do nich za pośrednictwem Portugalczyków i Holendrów. Pamiętnikowi lekarza pokładowego Petera Mundy’ego zawdzięczamy pierwszy w języku angielskim opis napoju, który wkrótce miał stać się niezbędnym elementem życia na Wyspach Brytyjskich. Paradoksalnie nie zrobił na medyku zbytniego wrażenia. Odnotował, iż jest to jedynie woda z zagotowanymi w niej ziołami.

Herbata szybko zdominowała wymianę handlową między Wielką Brytanią a Chinami. Już w 1717 roku, stanowiącym początek regularnej wymiany handlowej z Chinami, dyrektorzy Kompanii Wschodnioindyjskiej nakazali załodze płynącego do Kantonu statku przywieźć z podróży nie tylko pożądane na rynku europejskim porcelanę i jedwab, ale także i herbatę w jak największej ilości. Popyt na dalekowschodni napój rósł błyskawicznie. W roku 1720 sprowadzono do Albionu 12 700 skrzyń liści herbacianych, na początku następnego stulecia import wynosił już 360 000 skrzyń rocznie. W latach 1720-1750 import ten wzrósł czterokrotnie. W roku 1803 sprzedaż herbaty przyniosła Kompanii roczny zysk wysokości 14 000 000 funtów szterlingów. W dwa lata później dochód wyniósł prawie dwukrotność tej sumy (dokładnie 24 000 000 funtów). Pomiędzy rokiem 1717 a 1805 ilość sprowadzanej na brytyjski rynek herbaty wzrosła o 10 000%.

Kanton stanowił dla przybyszów z Zachodu bramę do Państwa Środka. Miasto było najważniejszym portem południa, a równocześnie znajdowało się daleko, bo ponad 3 000 kilometrów od Pekinu. Fakt ten nie pozostawał bez znaczenia dla mandżurskich cesarzy z dynastii Qing, pragnących jak najbardziej ograniczyć mobilność przybywających do Chin cudzoziemców, przede wszystkim trzymając ich z dala od stolicy. Dążenie to podyktowane było m.in. lękiem przed podkopaniem przez przybyszów ładu społecznego  i ewentualnymi ich próbami mieszania się w chińską politykę. Przekonanie o tym, że przybysze z Zachodu mogą stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa Chin, wzmocnić musiały wydarzenia z roku 1742, kiedy to u południowych wybrzeży Państwa Środka pojawiła się eskadra Royal Navy pod dowództwem komandora George’a Ansona, powracająca do z misji bojowej u wybrzeży Peru. Pragnący uzupełnić zapasy i dokonać niezbędnych napraw Brytyjczycy zostali w Kantonie następne dwa lata. Przez cały ten czas ich stosunki z lokalnymi urzędnikami i mieszkańcami pozostawały napięte. Obcesowy Anson oznajmił od razu, iż zdecydowany jest zobaczyć się z wicekrólem Kantonu, czy ten chce tego, czy też nie

W roku 1757 cesarz Qianlong wydał prawo, na mocy którego jedynym portem, do którego europejscy kupcy mogli mieć dostęp, oficjalnie stał się Kanton. W trzy lata później kolejny ukaz szczegółowo określał liczne ograniczenia, którym podlegali przybysze z Zachodu. Wolno im było przebywać w porcie wyłącznie w trakcie sezonu handlowego pomiędzy październikiem a marcem, resztę roku spędzać mieli w Makau. Absolutnie zakazywano sprowadzania kobiet – żony kupcy musieli pozostawiać w portugalskiej posiadłości. Surowo zabroniono im również swobodnego poruszania się po Kantonie, ich świat ograniczać miał się do stojących na nadbrzeżu Rzeki Perłowej faktorii. Te ostatnie nie były ich własnością – trzynaście stanowiących mały światek, zajmujących powierzchnię piętnastu akrów budynków, cudzoziemcy dzierżawili od mających monopol na handel z ,,barbarzyńskimi kupcami” (yishang)  katońskich przedsiębiorców, skupionych w gildii zwanej hong. (Hong lub Kohong to zniekształcone chińskie gonghang, „połączone kupieckie kompanie”). Nad całością spraw związanych z zagraniczną wymianą handlową czuwał z kolei specjalnie do tego celu wyznaczony mandaryn, znany Europejczykom jako hoppo. Jako że swoje stanowisko piastował on zaledwie trzy lata, przez ten czas starał się wycisnąć z kupców jak najwięcej pieniędzy. Wedle niektórych oszacowań, obrotny urzędnik wysyłał do Pekinu około miliona taeli rocznie, ale jego faktyczne dochody, uzyskiwane głównie z łapówek, mogły być nawet dziesięć razy większe. W dodatku w ciągu XVIII w. opłaty celne w Kantonie wzrosły trzysta  (!) razy, przede wszystkim w ostatniej dekadzie stulecia. Wszystko to sprawiało, że w Londynie coraz głośniej słychać były głosy domagające się zawarcia z Państwem Środka jakiejś umowy międzynarodowej, która umożliwiłaby brytyjskim kupcom swobodną penetracje ogromnego chińskiego rynku.

Na bogato

W roku 1792 rząd Wielkiej Brytanii zdecydował się na wysłanie do Chin poselstwa mającego na celu nawiązanie regularnych stosunków Państwem Środka. Na przedstawiciela korony wybrany został lord George Macartney. Szkocki arystokrata dał się już  poznać w trakcie  trwającej trzy dekady kariery jako sprawny dyplomata: służył Koronie m.in. w Rosji, Hiszpanii i Indiach. W tych ostatnich sprawił się na tyle dobrze, że Kompania Wschodnioindyjska zaproponowała mu stanowiska gubernatora generalnego Bengalu, ale  zmęczony tułaczką po świecie lord odmówił przyjęcia zaszczytu i wrócił do Anglii. Z czasem chyba zatęsknił za przygodami, bo gdy ojczyzna wezwała go, by reprezentował ją w Pekinie, Macartney porzucił swą irlandzką posiadłość, gotów podjąć się tego zadania.

W chwili gdy lord Macartney wyruszał na Daleki Wschód, Chinami władał liczący sobie osiemdziesiąt dwa lata cesarz Qianlong. Za jego rządów granice Cesarstwa osiągnęły największy zasięg w dziejach, ale w ich obrębie narastały już problemy mające w następnym stuleciu pogrążyć Państwo Środka w kryzysie/Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Szykowana misja była wspólną inicjatywą rządu brytyjskiego i władz Kompanii Wschodnioindyjskiej. O jej łączonym charakterze najlepiej świadczył fakt, że wysłanników Korony na Daleki Wschód miały zawieźć dwie jednostki: należący do sił Royal Navy Lew i wchodzący w skład floty Kompanii Hindustan. O wiele ważniejsze jednak z punktu widzenia brytyjskiego MSZ było to, że koszty całej eskapady przerzucono na dyrekcję korporacji. Na same prezenty, którymi zamierzano zjednać sobie panującego nad Chinami sędziwego cesarza Qianlonga, wydano 14 000 000 funtów. Ładownie Lwa i Hindustanu zapełniono prawdziwymi skarbami. Rząd uznał, że najlepszą metodą na pozyskanie przychylności Syna Niebios będzie olśnienie go osiągnięciami europejskiej techniki wieku oświecenia. I tak do Chin pożeglować miały skrzynie, w których zamknięto rozmontowane na części planetarium stanowiące najbardziej skomplikowany mechanizm tego typu w Europie (jego budowa zajęła trzydzieści lat!), teleskopy, urządzenia z soczewkami skupiającymi światło, dzwon do nurkowania, a nawet balon na rozgrzane powietrze, którym naukowy kierownik poselstwa James Dinwiddie miał wzbić się w niebiosa nad Pekinem. Przygotowano także wielką liczbę cieszących się popularnością w Chinach zegarków, próbki tkanin i innych produktów brytyjskiego przemysłu, portrety króla Jerzego III, członków parlamentu i innych wybitnych osobistości oraz dwie bogato zdobione karety.

Downing Street przekazało Macartneyowi  szczegółowe instrukcje. W Pekinie miał wręczyć Qianlongowi list od brytyjskiego monarchy, a następnie wynegocjować z cesarzem zwolnienie angielskich kupców z ograniczeń handlu kantońskiego, otwarcie dla statków Kompanii Wschodnioindyjskiej nowych portów, przekazanie Wielkiej Brytanii niewielkiej wysepki przy chińskim wybrzeżu, która mogłaby służyć jako skład towarów i baza morska Royal Navy oraz ustanowienie w chińskiej stolicy stałej ambasady JKM, której kierownictwo miał objąć lord.

Podczas gdy w Londynie dopinano wszystko na ostatni guzik, przyjaciel i sekretarz Macartneya – sir George Leonard Staunton wraz ze swym jedenastoletnim synem George’m Thomasem objeżdżali Europę w poszukiwaniu kogoś, kto umiałbym mówić po chińsku i  wyraziłby chęć dołączenia do poselstwa w charakterze tłumacza. Sprawa była skomplikowana, bo w samej Wielkiej Brytanii nie było nikogo, kto posługiwałby się językiem mandarynów w stopniu choćby podstawowym. Choć Kompania Wschodnioindyjska od lat prowadziła interesy w Kantonie, jak do tej pory spośród jej agentów mowę Państwa Środka opanował zaledwie jeden człowiek, niejaki James Flint. Umiejętność ta szczęścia mu jednak nie przyniosła, bo gdy popisał się nią przed Chińczykami, natychmiast został wtrącony do lochu, a gdy wreszcie wypuszczono go na wolność, otrzymał od urzędników cesarskich nakaz natychmiastowego opuszczenia Chin. I tak mógł mówić o szczęściu, będący jego nauczycielem kantoński uczony swe zapędy pedagogiczne przypłacił życiem – gdy wyszło na jaw, że to właśnie on nauczył barbarzyńcę szlachetnej chińskiej mowy, natychmiast go ścięto, a głowę nieszczęśnika wystawiono na widok publiczny. Sam Flint wrócił do Anglii, ale w roku 1792 już nie żył, więc Macartney nie mógł odwołać się do umiejętności lingwistycznych rodaka.

Staunton z synem (który miał towarzyszyć ojcu w wyprawie na Daleki Wschód, by służyć ambasadorowi jako paź) w poszukiwaniu kompetentnego tłumacza zjechali Francję, Niemcy i Włochy. W ogarniętym rewolucją Paryżu spotkali sędziwego księdza, który dwadzieścia lat wcześniej był misjonarzem w Państwie Środka, ale staruszek odmówił współpracy, argumentując (zapewne słusznie), że nie przeżyłby tak dalekiego rejsu. W Niemczech poszczęściło się naszym bohaterom jeszcze mniej, ale doszły ich słuchy, że papież trzyma na swym dworze kilku uczonych Chińczyków, którzy opiekują się zawierającą chińskie teksty sekcją Biblioteki Papieskiej. Niestety, tu też czekało ich rozczarowanie, bo informacje, którymi dysponowali Anglicy, były nie pierwszej świeżości – pochodzący z Państwa Środka bibliotekarze zdążyli lata wcześniej poumierać ze starości. Na szczęście w Rzymie funkcjonowało tzw. Kolegium Chińskie, w którym tajniki katolickiej teologii zgłębiało czterech synów Państwa Środka, przywiezionych przed lat do Europy jako małe dzieci przez wracających do domu misjonarzy. Studenci ci w chwili obecnej liczyli sobie około trzydziestu lat i usychali z tęsknoty za ojczyzną. Dwóch z nich: młody ksiądz Cho i będący wciąż człowiekiem świeckim Mandżur nazwiskiem Li zdecydowali się skorzystać z okazji do powrotu w rodzinne strony i dali się zwerbować Stauntonowi. Teraz, gdy wszystko było już gotowe, Lew i Hindustan mogły ruszać w drogę. Ambasador i jego świta wypływali na spotkanie największej przygody ich życia.

Dzicy ludzie na cesarskim dworze

Po długim rejsie ekspedycja dotarła do kontrolowanego przez Portugalczyków Makau. W tutejszym porcie przepadł ojciec Cho, chiński ksiądz, bojąc się, że mandaryni mogliby go ukarać za zakazany prawem wyjazd zagraniczny, wmieszał się w tłum zamieszkujących półwysep rodaków i tyle go widziano. Na szczęście Li okazał się być odważniejszy od kolegi i nadal służył Brytyjczykom jako tłumacz.

Z Makau Macartney ze swą świtą pożeglował do Kantonu. Tam miejscowi urzędnicy powiadomili go, że jest wyczekiwany w Pekinie. Lew i Hindustan ruszyły zatem w drogę do północnego portu Tianjin, gdzie poselstwo przesiadło się na rzeczne dżonki, do których załadowano skrzynie z darami dla cesarza. Płynąc Rzeką Białą i kanałami, podróżnicy 21 sierpnia dotarli do stolicy cesarstwa.

Im bliżej było Pekinu, tym bardziej podekscytowany czuł się przedstawiciel JKM. Równocześnie Macartney miał coraz więcej powodów do obaw, mandaryni poinformowali go bowiem, że do uszu Qianlonga doszły słuchy o niezwykłych podarkach wysłanych przez króla Jerzego. Chińczycy nie mieli bynajmniej na myśli planetarium, cesarski dwór huczał od plotek o wiezionym przez Anglików… słoniu wielkości kota oraz dwunastu karłowatych artylerzystów, szczycących się rzekomo wzrostem zaledwie kilkudziesięciu centymetrów! Lord zaczął poważnie się niepokoić, iż oczekujący cudowności rodem z Księgo tysiąca i jednej nocy Syn Niebios może poczuć się nie do końca usatysfakcjonowanym rzeczywistymi prezentami. Niestety, zdobycie od ręki miniaturowego trąbowca było niemożliwe, więc chcąc ratować sytuację, ambasador wykupił za własne pieniądze wszystkie zegarki będące w posiadaniu członków poselstwa, by dorzucić je do puli prezentów.

21 sierpnia Anglicy byli już w Pekinie, nie zastali jednak cesarza w stolicy. Zmęczony upałem imperator wyjechał ze dworem do swej posiadłości w mandżurskim Jeholu po północnej stronie Wielkiego Muru i właśnie tam oczekiwał brytyjskiego ambasadora. Macartney dał swoim ludziom chwilę oddechu, w trakcie której służący Tronowi Smoka jako eksperci techniczni katoliccy księża przetłumaczyli list króla Jerzego III na chiński. Następnie poselstwo się podzieliło, lord wraz z najważniejszymi jego członkami wyruszył w ślad za Synem Niebios, reszta uczestników wyprawy pozostała w stolicy cesarstwa, by cieszyć się oferowanymi przez nią luksusami. Wśród nich był James Dinwiddie, który w jednej z sal cesarskiego pałacu zaczął rozkładać planetarium i inne przyrządy, szykując pokaz naukowy, mający olśnić Qianlonga po jego powrocie do Pekinu.

8 września Macartney i jego świata byli już w Jeholu. Ich wjazdowi na teren rezydencji towarzyszył potężny zgrzyt. Przekonany o ważności swej misji ambasador oczekiwał, że zostanie powitany przez zaufanego faworyta Syna Niebios – Heshena. Dlatego rozkazał eskortującym go żołnierzom ustawić się w szyku defiladowym przed przypisanymi Anglikom kwaterami, mając nadzieję olśnić cesarskiego ulubieńca pokazem musztry. Wojacy rozkaz wykonali, tyle że… Heshen się nie pojawił. Macartney i jego ludzi czekali nań sześć godzin, aż w końcu głodni i wymęczeni zdecydowali się odpuścić i pójść na obiad.

Karykatura przedstawiającą przyjęcie brytyjskiego ambasadora na cesarskim dworze/ Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Lekceważenie, jakie przybyszom z Wielkiej Brytanii okazał faworyt Qianlonga, było zaledwie zapowiedzią tego, co miała przynieść przyszłość. Wkrótce po przybyciu lorda do Jeholu dworscy dostojnicy poinformowali go, iż zostanie przyjęty na audiencji 14 września, a następnie przekazali mu szczegóły dotyczące obowiązującego w jej trakcie protokołu. Gdy Macartney je poznał, omal nie dostał apopleksji. Chińczycy wymagali od przedstawiciela Jerzego III wykonania przed Synem Niebios tzw. koutotu, Anglik miał trzykrotnie upaść na kolana przed majestatem Tronu Smoka, za każdym razem uderzając po trzykroć czołem w podłogę. W Chinach był to zupełnie normalny sposób wyrażenia szacunku wobec majestatu władzy, jednak dla ambasadora Wielkiej Brytanii gest ten stanowił nieprawdopodobne poniżenie. Macartney stanowczo odmówił. Nieporuszeni mandaryni, którzy doszli do wniosku, że Anglik nie chce wykonać koutotu z racji niewygodnego ubrania ( kto widział nosić surdut, spodnie i pończochy?), dobrotliwie poinformowali barbarzyńcę (bo nim w ich oczach był angielski lord), że mogą mu pożyczyć na tę okazję chińskie szaty. Rozeźlony ambasador trwał w niezrozumiałym dla gospodarzy uporze, raz za razem podkreślając, że skoro nie bije czołem przed własnym królem, nie uczyni tego tym bardziej przed obcym monarchą. Dla Chińczyków jego upór pozostawał niezrozumiały – oczywiście, że Macartney nie wykonywał koutou przez Jerzym III, przecież władca Wielkiej Brytanii był tylko rządzącym plemieniem dzikusów kacykiem, więc na jego dworze z pewnością nie znano dobrych obyczajów. Teraz jednak wysłannik barbarzyńskiego wodza miał stanąć przez Synem Niebios panującym nad całym zamieszkanym światem!

Zaczęły się żmudne negocjacje. Ambasador w pewnym monecie zaproponował, że uderzy czołem przed cesarzem, o ile jeden z mandarynów zrobi to samo przed portretem angielskiego króla. Propozycję tą odrzucono. W końcu stanęło na tym, że Macartney, stanąwszy przed Tronem Smoka, przyklęknie na modłę europejską na jedno kolano. Kiedy po długich debatach dwór wyraził zgodę na ten kompromis, lord uznał, że jest to wyraz cesarskiego szacunku dla Wielkiej Brytanii, zaś jego upór jasno pokazał Chińczykom, jak potężny jest kraj, który reprezentuje. Wysłannik Londynu nie mógł się bardziej mylić, gdy informacja o odmówieniu przezeń wykonaniu koutou dotarła do Syna Niebios, ten wściekł się i natychmiast wydał oficjalny edykt potępiający arogancję i chamstwo przybyłych doń dzikusów. Jako że poza panem Li i pobierającym u niego lekcji młodym Stauntonem nikt ze świty Macartneya nie znał chińskiego, burza, która przetoczyła się przez Jehol, przeszła obok Anglików niezauważona. Jej konsekwencje miały jednak być poważne.

14 września rano brytyjski ambasador w towarzystwie swego sekretarza i jego syna został przyjęty na audiencji przez cesarza. Przedstawiciela Londynu nieco zdziwiło, że w ozdobnym namiocie, w którym odbywała się cała uroczystość, obecni byli też posłowie kilku małych państw azjatyckich. Wszyscy oni zgodnie bili czołem o podłogę, co w opinii Macartneya świadczyło o ich niskim statusie, zupełnie odmiennym od tego, którym on sam, w swojej opinii, się cieszył. Prawda wyglądała zupełnie inaczej – to kornie korzący się przed Tronem Smoka wysłannicy lokalnych władców cieszyli się faworem Syna Niebios. Na Anglików uczestnicy audiencji spoglądali jak na barbarzyńskich dzikusów.

Kiedy przyszła jego kolej, brytyjski ambasador podszedł do cesarskiego tronu i złożył przed nim szkatułkę z chińskim tłumaczeniem listu króla Jerzego III. Następnie wręczył cesarzowi kilka zegarków i innych podarunków, informując, że najcenniejsze prezenty czekają na władcę w Pekinie. Qianlong, patrząc z kamienną twarzą na Macartneya, zapytał, czy ktoś z jego świty mówi po chińsku. Wtedy wystąpił George Thomas Staunton, który w trakcie długiego rejsu z Europy nauczył się podstaw języka i powiedział kilka zdań. Syn Niebios pochwalił chłopca i odpiąwszy od swojego pasa sakiewkę z nasionami betelu, wręczył mu ją w prezencie. Na tym audiencja się skończyła.

Wkrótce potem do kwater Brytyjczyków zaczęły napływać prezenty w postaci herbaty, jedwabiu i jadeitu. Macartney uznał to za znak cesarskiej przychylności i sukcesu swej misji. Biedak nie wiedział, że poselstwa przybywające na chiński dwór niejako z automatu obdarzano bogatymi podarunkami, które wysłannicy obcych monarchów, wróciwszy w rodzinne strony, mogli sprzedać z zyskiem. Co więcej, lord kompletnie nie rozumiał obowiązujących na Dalekim Wschodzie zasad dyplomacji. Tutejsi monarchowie wysyłali posłów do Pekinu nie po to, by nawiązywać równoprawne stosunki dyplomatyczne z Tronem Smoka, lecz w celu uzyskania  cesarskiej aprobaty dla swych rządów. W tej części świata prawomocnym monarchą był ten, kogo uznawał za takiego chiński cesarz, a uzyskanie przychylnego spojrzenia tegoż wymagało uznania się za jego wasala. I tak właśnie Qianlong zinterpretował brytyjskie poselstwo! W jego oczach Jerzy III, władca żyjącego na najdalszym końcu świata dzikiego plemienia rudowłosych Anglików, przysłał Macartneya do Chin celem zdobycia aprobaty Syna Niebios dla swych rządów, zaś przesłane przezeń prezenty stanowiły nic innego jak daninę zabiegającego o względy seniora wasala! Najlepiej świadczy to tym wiersz, który wkrótce po pamiętnej audiencji chiński monarcha skreślił swoim pędzelkiem:

Daninę złożyła już Portugalia/ Teraz i Anglia oddaje mi hołd/ Chwała i zasługi mych przodków musiały dotrzeć na odległe brzegi/ Choć ich danina jest zwyczajna, serce me przyjmuje ją szczerze/ Osobliwości i sprytne ich urządzenia nie są u mnie w cenie/ Przybysze z daleka przynoszą mi nikłe dary(…)

Przez następne kilka dni Anglicy podejmowani byli w Jeholu na ucztach i przyjęciach, lecz w końcu poinformowano ich, że  mają udać się do Pekinu i tam oczekiwać na cesarza. 21 września Macartney i jego ludzie byli już w chińskiej stolicy, a wkrótce potem zjawił się tam również sam Syn Niebios ze swoim dworem.

Nadeszła wielka chwila Jamesa Dinwiddiego. Uczony zaprosił Qianlonga na pokaz rozłożonych przez siebie przyrządów naukowych. Monarcha rzeczywiście przyszedł rzucił okiem na budowane przez trzydzieści lat planetarium, prześlizgnął się wzrokiem po reszcie sprzętu i … wyszedł po dwóch minutach, nazywając prezentowany mu dorobek zachodniej cywilizacji – zabawkami dobrymi dla dzieci. Dinwiddi poczuł się, jakby ktoś dał mu w twarz. Robiąc dobrą minę do złej gry, kontynuował pokaz przed pozostałymi w sali dostojnikami, ale i na nich prezentowane cuda nie zrobiły żadnego wrażenia. Tylko Heshen uznał, że skupiające światło słoneczne soczewki można wykorzystać praktycznie do… zapalania fajki.

Tymczasem Macartney, wciąż wierzący w rzekomy sukces dyplomatyczny, jaki odniósł w Jeholu, planował już szczegóły negocjacji z Synem Niebios, przekonany, że on i jego ludzie zostaną w Pekinie aż do wiosny. Jakie było jego zdziwienie, gdy 3 października otrzymał napisany na żółtym jedwabiu cesarski list do króla Jerzego III, a cztery dni później jemu i jego ludziom, grzecznie – aż stanowczo, kazano się wynosić. Aby jeszcze bardziej wzmocnić przekaz, do kwater Anglików wysłano służących, którzy nie bacząc na ich mieszkańców, zaczęli wynosić z nich meble!

Do króla barbarzyńców…

Jako że Lew i Hindustan aktualnie znajdowały się w Kantonie, świta Macartneya spędziła następne dwa miesiące, podróżując lądem ku największemu portowi południowych Chin. W trackiej tej wędrówki było dość czasu na to, by Li przetłumaczył swojemu pryncypałowi treść cesarskiego listu. Zapoznanie się z nią było dla ambasadora JKM jak kubeł zimnej wody wylanej na głowę. Qianlong pisał do Jerzego III, co następuję:

(..) poseł twój upraszał naszych ministrów o rozmowę z nami na temat waszego handlu z Chinami, jednakże jego propozycje są niezgodne ze sposobem postępowania naszej dynastii i nie mogą być brane pod uwagę.(…) Cesarstwo posiada wszystko w obfitości, a w jego granicach nie brakuje żadnych towarów. Nie mamy zatem najmniejszej potrzeby sprowadzania żadnych wyrobów spoza naszego kraju (…)Ponieważ jednak wytwarzane przez Niebiańskie Cesarstwo herbata, jedwabie i porcelana stanowią artykuły pierwszej potrzeby dla krajów Europy i dla was, dozwoliliśmy w ramach łaski, aby w Kantonie powstały zagraniczne domy kupieckie, tak byście mogli zaspokajać swoje potrzeby, a kraj wasz cieszył się naszą wspaniałomyślnością (…)

Niewykluczone, o królu, że nie masz świadomości zasad panujących w naszym państwie i wyrażając owe szalone pomysły i nadzieje, nie miałeś zamiaru ich pogwałcać.(…) Jeśli po otrzymaniu niniejszego posłania, które nie pozostawia miejsca na wątpliwości, przychylisz ucha temu, co mówią twoi poddani i dozwolisz swym barbarzyńskim kupcom, by ruszali do Zhejiangu i Tianjinu celem wyjścia tam na brzeg i handlu, nasze Niebiańskie Cesarstwo kierować się będzie  niezwykle jasnymi wytycznymi(…). Nie mów potem, że nie zostałeś w porę ostrzeżony! Słuchaj z pokorą i weź to sobie do serca!

Załamany Macartney z Kantonu pożeglował z powrotem Wielkiej Brytanii. Nieszczęśliwie dlań jego kamerdyner przejawiał ambicje literackie i w trakcie długiej i gorzkiej dla lorda podróży spisał relację z całej eskapady i przygód swego pana na cesarskim dworze. Gdy Lew i Hindustan dobiły w końcu do brzegów Wesołej Anglii, obrotny sługa szybko znalazł wydawcę dla swoich wspomnień. Błyskawicznie stały się one bestsellerem, zaś nieszczęsny Macartney, który w podróż do Chin wyruszał jako bohater narodowy, wróciwszy w ojczyste strony, stał się obiektem powszechnych drwin. Pisano o nim prześmiewcze piosenki, rysowano jego karykatury, a na łamach pewnej gazety pojawił się artykuł, którego autor dowodził, że ambasador JKM doprowadził do poniżenia króla i ojczyzny przez ludzi tak głupich, że nie znają nawet alfabetu.

Najmłodszy członek ekspedycji Macartneya George Thomas Staunton (tu z matką i chińskim służącym)wkrótce miał powrócić na Daleki Wschód by zacząć pracę dla Kompanii Wschodnioindyjskiej jako jeden z jej agentów w Kantonie/Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Kanton pozostał jedynym otwartym dla Brytyjczyków portem przez następne cztery dekady. Zmienił to dopiero wybuch I wojny opiumowej w roku 1839, po klęsce zadanej im przez Brytyjczyków Chińczycy zgodzili się pozwolić obcokrajowcom handlować też w czterech innych miastach i przekazali Wielkiej Brytanii niewielką skalistą wysepkę, na której w następnych latach wyrosnąć miała jedna z największych metropolii Dalekiego Wschodu – Hongkong.

Dla młodziutkiego Goerge’a Thomasa Stauntona wyprawa do Chin okazała się doświadczeniem decydującym o reszcie życia, Kilka lat później zatrudnił się w Kompanii Wschodnioindyjskiej. Pracując w faktorii w Kantonie, doskonale opanował język chiński, stając się pierwszym angielskim sinologiem i niekwestionowanym autorytetem w zakresie Państwa Środka. Już jako dojrzały mężczyzna przełożył na angielski i opatrzył komentarzami kodeks karny dynastii Qing.

A co stało się z wartymi fortunę prezentami wysłanymi przez brytyjski rząd cesarzowi Qianlongowi? Gdy w roku 1860, w czasie II wojny opiumowej, wojska angielsko-francuskie wkroczyły do położonego pod Pekinem pałacu letniego, w jego magazynach znaleziono dziesiątki pokrytych kurzem skrzyń. Znajdowało się w nich rozłożone na części planetarium i inne przywiezione przez Macartneya cuda techniki. Całkowicie zapomniane przeleżały w schowku sześćdziesiąt siedem lat, nie budząc niczyjego zainteresowania na cesarskim dworze.