Ani spokojna ani wesoła. Jak wyglądało życie w dawnej polskiej wsi?

Z profesorem Michałem Kopczyńskim, historykiem, wykładowcą Uniwersytetu Warszawskiego, redaktorem naczelnym magazynu ,,Mówią Wieki” – rozmawia Łukasz Czarnecki.
Ani spokojna ani wesoła. Jak wyglądało życie w dawnej polskiej wsi?

Szanowny Panie Profesorze, Polacy są generalnie społeczeństwem o korzeniach chłopskich. Dlaczego zatem, myśląc o polskiej historii, zapatrzeni jesteśmy w szlachecką Rzeczpospolitą, utożsamiamy się z waćpanami w kontuszach i zachwycamy ich złotą wolnością? Przecież przodkowie większości z nas w tamtych czasach w pocie czoła odrabiali pańszczyznę na rzecz tych szlachciców, wiodąc wyjątkowo nędzne życie. Czy w związku z tym rządy np. Zygmunta Augusta i jego następców nie powinny być wspominane przez nasze społeczeństwo jako epoka ucisku, zamiast wywoływać łezkę w oku?

W tym pytaniu od razu jest kilka zagadnień. Po pierwsze ludzie zawsze chcą się przypisać do tej tradycji, która jest lepsza, godniejsza, podnosi przyznającą się do niej osobę w hierarchii społecznej. Wejście, nawet takie wirtualne, w szeregi szlachty jest u nas o tyle łatwiejsze, że w Polsce tej szlachty było dużo, należało do niej między 6% a 10% społeczeństwa. Kto wymyślił te 10% trudno powiedzieć; Emanuel Roztworowski pisał o 6-7%, analizując spisy ludności ze schyłku XVIII wieku. To dużo. Bardzo często ta drobna szlachta powiedzmy na Mazowszu albo Podlasiu była z chłopami silnie wymieszana. Mieszkali obok siebie, choć oczywiście w odrębnych wsiach i fizycznie specjalnie się od siebie nie różnili, mniej więcej tak samo ciężko pracowali – mówię o szlachcie drobnej, niemającej własnych poddanych. Etnografowie badali, jak to wyglądało w XIX wieku, rozmawiając w okresie międzywojennym z ludźmi którzy pamiętali, jak w dawniejszych czasach bywało: od swoich rozmówców słyszeli, że różnica polegała na tym, iż szlachcianki do pracy w polu wychodziły w rękawiczkach. I oczywiście była rozbudowana świadomość wśród mieszkańców wsi szlacheckich, że są wsią szlachecką. To czasem się pojawia w nazwach. Część ludności chłopskiej starała się do tej szlacheckości aspirować. To jest pierwszy powód tej nostalgii, łatwość przypisania się do stanu szlacheckiego, bo tej szlachty jest dużo i tuż obok, nawet jeśli to ta szlachta najdrobniejsza.

Druga kwestia to to, że zawsze aspirujemy, by iść w górę, nawet w ramach historii wyobrażonej. Te zagadnienia były badane przez kulturoznawców, zajmował się tym choćby Andrzej Mencwel, ale badali je także historycy, np. Janusz Tazbir.

Wreszcie jest taka teza formułowana przez socjologów, poczynając od Jana Szczepańskiego, że współczesna polska inteligencja wywodzi się przede wszystkim ze szlachty, stanowi kolejne wcielenia szlacheckości. Inteligencja jest zaś, a może raczej była, grupą silnie wpływającą na tożsamość całego społeczeństwa. To sprawiało, że każdy, kto wszedł do inteligencji, chciał przypisywać się do tradycji szlacheckiej, a nie kultury chłopskiej.

Czy inteligencja jest nowym wcieleniem szlachty to trudno powiedzieć, bo to zależy, jaka inteligencja; jest w niej przecież mimo wszystko duży komponent mieszczański. Szczególnie to widać, gdy bada się elity naukowe, zajmujące się techniką. Udział osób o mieszczańskich korzeniach w polskim środowisku nauk eksperymentalnych i technicznych jest znacznie większy niż np. w świecie literatury – jakieś pół na pół ze szlachtą.

 Jeszcze jedna ważna sprawa. Chłopi to warstwa, o której jest bardzo mało w źródłach historycznych. Oczywiście są źródła, gdzie jest więcej informacji, np. księgi metrykalne, ale one wymagają badań. Natomiast w źródłach łatwo dostępnych, tych, na których się opiera choćby podręczniki szkolne, występuje przede wszystkim szlachta. W efekcie utożsamia się państwo z warstwą, która w tym państwie dominowała, czyli ze szlachtą właśnie. Więc ta szlacheckość to tożsamość po części odgórnie narzucona przez sposób edukacji o przeszłości.

W tym pytaniu jest jedna rzecz, z którą ja bym się nie zgodził. Pan powiedział np. Zygmunta Augusta i jego następców. Zygmunt August miał sporo następców; między jego czasami a czasami Augusta III albo Stanisława Augusta Poniatowskiego, żeby na Augustach tylko poprzestać, mamy do czynienia ze zmianą położenia chłopów. Jak udowodnił Andrzej Wyczański w głośnym artykule w ,,Kwartalniku Historycznym” z 1975 roku, który się prowokacyjnie nazywał Czy chłopu było źle w Polsce XVI wieku, chłopu w Polsce XVI wieku wcale źle nie było. Potem jego sytuacja zaczęła się pogarszać – będziemy o tym jeszcze mówić, ale to nie jest jeden taki okres, który można podsumować, mówiąc: w średniowieczu było dobrze, a później się pogorszyło i od razu wszystkich elekcyjnych władców obwiniać o tę zmianę na gorsze. I nieelekcyjnych też, bo Zygmunt August przecież nie był królem elekcyjnym

Wnętrze chłopskiej chaty w XIX wieku. O tym w jakich warunkach mieszkali chłopi we wcześniejszych wiekach dowiadujemy się inwentarzy i sądowych skarg na rabunki dokonywane po wsiach przez wojsko/ Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Powiedzmy, że dzięki wehikułowi czasu udało nam się przenieść do roku 1600.  Rzeczpospolita jest u szczytu potęgi, kwitną demokracja i złota wolność szlachecka, kraj jest bogaty i silny gospodarczo. Co jednak zobaczymy, gdy zamiast do dworu dziedzica udamy się na spacer do należącej do niego wsi?

W 1600 roku i, żeby nie być aż tak precyzyjnym, w następnych dwóch dziesięcioleciach, jak udamy się na wieś, to pierwszym, co zobaczymy, będzie fakt, że są tam puste grunty. Jeszcze dwadzieścia lat wcześniej, około 1580 roku, nie było tej leżącej odłogiem ziemi rolnej, przynajmniej w starostwach położonych w pobliżu większych miast, a zapewne także i w majątkach prywatnych, aczkolwiek te ostatnie są słabiej naświetlone źródłowo niż dobra państwowe. W tych czasach, o których pisze Andrzej Wyczański, a on opisuje okres do końca XVI wieku i dlatego ma taki optymistyczny punkt widzenia, sytuacja wyglądała następująco… To jest obraz ze starostwa w Nowym Korczynie, gdzie zachowała się dokumentacja, a do tego urzędował bardzo sumienny rachmistrz. Wyczański zauważył, że wielu tamtejszych chłopów brało w dzierżawę dodatkową ziemię. Mieli własne gospodarstwa, odrabiali pańszczyznę w folwarkach należących do starosty, ale równocześnie dzierżawili ziemie puste. Proszę sobie wyobrazić: jeśli chłop bierze w dzierżawę leżącą odłogiem ziemię, to nie dlatego, iż taka jest jego natura, że się musi w ziemi kopać, tylko dlatego, że mu się taka dzierżawa opłaca! On bierze tę dodatkową ziemię, uprawia ją, a produkty z niej uzyskane wiezie do miasta i sprzedaje. Załóżmy, że to, co hoduje we własnym gospodarstwie, przeznacza na wyżywienie (to założenie jest nierealistyczne, ale je przyjmijmy). Natomiast uzyskaną nadwyżkę sprzedaje. Ale gdzie? Wiadomo, że nie w Gdańsku! Sprzedaje swe towary w jakimś mieście w okolicy, może to być Kraków albo jakieś miasto położone bliżej. W zamian za uzyskaną gotówkę kupuje sobie różne rzeczy, niech to będą sprzęty potrzebne do produkcji rolnej typu kosa czy sierp, ale też kupuje jakieś towary konsumpcyjne. My tak naprawdę mało wiemy o tym, co chłopi mieli w domu. Paradoksalnie źródłami, aczkolwiek późniejszymi, które nam mówią, co wieśniacy mieli w chałupach, są skargi na przemarsze wojsk. Gdy wojsko przemaszerowywało, ale to koronne, bo od wrogiego nie dało się ściągnąć odszkodowania,  szlachcic szedł do sądu i mówił, jakie to zniszczenia żołnierze poczynili w jego dobrach, przyprowadzał swoich poddanych, a oni zeznawali, co mieli w domu. To jest oczywiście wyolbrzymione i gdy chłopi opowiadają, co im wojsko ukradło, to mówią o rzeczach, których tak naprawdę nie posiadali, ale przynajmniej część z tych rzeczy, do których się przyznawali, musieli mieli. I tych rzeczy zapewne sami nie wytworzyli, tylko gdzieś kupili, w jakimś mieście.

Około 1610 czy 1620 roku gdy będziemy się przechadzali po wsi, wtedy zobaczymy puste role.  To znaczy, że chłopom z jakiegoś powodu ich uprawianie przestało się opłacać. Dlaczego tak się właśnie wtedy stało, nie jest jasne, ale możemy pójść dalej i powiedzieć, co jest na końcu tej drogi, tzn. po potopie szwedzkim.  Wówczas chłopom naprawdę przestało się opłacać i to z paru powodów.

Po pierwsze utracili sprzężaj, czyli zwierzęta pociągowe, dzięki którym można było uprawiać nie tylko dodatkowe pola ale także własną ziemię i odrabiać pańszczyznę. Tego teraz nie ma. Są na wsi olbrzymie straty ludnościowe, to prawda, ale pierwszą ofiarą przemarszu wojsk padają zawsze zwierzęta, bo żołnierze je zabijają, zjadają i idą dalej.

To problem po stronie podażowej, ale jest też problem po stronie popytowej. Miasta zostają straszliwie zniszczone. Niektóre z nich, te największe: Kraków, Lwów, Warszawa, się odbudowują i ponownie zaludniają, natomiast tym mniejszym miastom typu Poznań, Lublin to się nie udaje. Symbolem wielkomiejskości w owych czasach jest nie tylko dominacja zabudowy murowanej, ale także obecność znacznej liczby ludzi, którzy wynajmują mieszkania. To są ludzie, którzy coś posiadają, bo są opodatkowani przez władze miejskie, w odróżnieniu od zwykłych robotników dniówkowych, którzy nic nie mieli i nie sposób było ich opodatkować. Ci lokatorzy nie posiadają własnej nieruchomości w mieście, ale stać ich na wynajem lokalu. W miastach było sporo miejsc pod wynajem, nawet pałace magnackie wynajmowano po kawałku różnym najemcom na czas nieobecności właściciela, którego zresztą przeważnie nie było w domu, bo przebywał w swoich dobrach na wsi. Do mniejszych miast lokatorzy po potopie szwedzkim już nie wracają, co oznacza że te miasta podupadły.

Kolejna rzecz, gdy w małych miastach patrzymy na strukturę cechów rzemieślniczych, to są dwa ich rodzaje. Największy jest cech św. Izydora, patrona rolników, co oznacza że sporo mieszczan z mniejszych ośrodków żyje z uprawy roli, a drugi to jest cech rzemiosł różnych. Czyli teraz chłop, który dotąd dzierżawił dodatkową ziemię i coś w mieście sprzedawał, nic nie sprzedaje, bo co niby ma sprzedawać? Przecież jak będzie miał nadwyżkę zboża, to nie zawiezie go do miasta, gdzie połowa mieszkańców to rolnicy, uprawiający zboże! Oczywiście ten chłop zawsze ma jakiejś jajka, śmietanę, ser i na to w mieście znajdzie nabywców, zarobi jakieś pieniądze, ale nie kupi już za nie w tym ośrodku jakichś produktów typu sierp albo kosa, dlatego że musi wrócić do swojej wsi, gdzie pan nałożył na niego obowiązek propinacyjny. To znaczy, chłop musi w karczmie rocznie kupić określoną liczbę wiader piwa albo wódki. Ten drugi napitek przychodzi później, ale piwo musi kupić z całą pewnością. Więc kmieć zamiast kupić coś w mieście, musi pieniądze przywieźć do wioski. No, dobrze, ale Pan zapyta: co z kosą? Czy ten biedny chłop ma teraz wyrywać zboże własnymi rękami? Nie. Dziedzic zatrudnia kowala we wsi. Ten kowal za mniejszą cenę niż w mieście wytwarza kosy i inne narzędzia, a część tego, co mu chłopi zapłacą, oddaje panu w formie czynszu. W efekcie mamy taką sytuację, że popyt, który chłopi tworzyli w mniejszych miastach na różne towary pozarolnicze, zanika, co z kolei sprawia, że mniejsze miasta nie są w stanie się odbudować. I robi się takie błędne koło upadku gospodarczego, stagnacji. Nikomu się nic nie opłaca.

Pan pyta, jakie byśmy zabudowania zobaczyli? Trudno mi powiedzieć, jakie budynki zobaczylibyśmy około 1600 roku, ale czytałem sporo inwentarzy dóbr z wieku XVIII. Co mnie w trakcie tej lektury uderzyło to to, że stan chałup chłopskich był fatalny! One albo się walą, albo wymagają remontu. Nowe domy, do których opisujący nie ma zastrzeżeń, są nieliczne. Można zadać sobie pytanie, dlaczego chłopi żyją w takich warunkach, czemu nie mają wewnętrznej potrzeby wyremontowania domostwa. Sprawa jest bardzo prosta: otóż jeśli chłop chciałby swój dom poprawić, wyremontować albo postawić nowy, to musiałby zapłacić dziedzicowi za wyrąb drewna z lasu; pamiętajmy, że te zabudowania są drewniane. W związku z tym on woli poczekać, aż mu się chałupa zawali całkowicie albo będzie już tak uszkodzona, że mieszkanie w niej stanie się niemożliwe. Wtedy bowiem pan, bojąc się utraty poddanego, da mu za darmo prawo wyrębu lasu. Więc chłopu się nie opłaca dbać o dom, mieszka w rozpadającej się chacie nie dlatego, że taki ma charakter, tylko dlatego, że jak mu się chata rozpadnie, będzie mógł za darmo postawić sobie nową. Mamy tu taki mechanizm pewnego rodzaju socjalizmu, nie moja własność, niech się martwi pan.

Zwróciłem też uwagę na zabudowania gospodarcze i dwory. Bo czy to jest tak, że mamy piękny dwór, a obok walące się chłopskie chałupy? No więc nie! Te dwory też są w marnym stanie. Pałace magnackie, ale ich nie ma dużo, są w dobrym stanie, a przynajmniej powinny w nim być. Natomiast dwory szlacheckie, a ich jest wiele, też są drewniane i są w opłakanym stanie. Czyli to nie jest tak, że chłopi tylko mają jakiś taki charakter, szlachta o swoje domy też nie za bardzo dba. Byłem tym zaskoczony, ale tak wynika ze źródeł.  

Wielkie obciążenie dla chłopskich gospodarstw stanowiło utrzymanie wołów służących do orki zarówno własnego pola jak i odrabiania pańszczyzny. Gdy w połowie XVII wieku wojny przetrzebiły populacje zwierząt pociągowych na wsi zaczął się kryzys gospodarczy/ Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Czy może Pan Profesor wyjaśnić naszym czytelnikom, na czym właściwie polegała pańszczyzna? Być może nie wszyscy  to wiedzą. Wiadomo, jak to jest z nauką historii w szkołach.

Przede wszystkim trzeba zdać sobie sprawę z tego, że poddaństwo chłopskie ma trzy oblicza. Pierwsze to poddaństwo osobiste; to znaczy, że chłop jest własnością pana i nie ma prawa uciekać z miejsca zamieszkania w majątku tego pana. Oczywiście od samego początku w tym prawie są wyjątki: takim wyjątkiem jest to, że jak jest już powiedziane w statucie piotrkowskim z 1496 roku, nadmiarowy syn, drugi, trzeci i tak dalej, ma prawo iść do miasta w celu nauki rzemiosła. Chodzi tu o to, że jakby wszyscy ci synowie chłopcy zostali na wsi, to trzeba by  gospodarstwa dzielić, a panu nie zależy, żeby one były coraz mniejsze, bo wtedy ich wydajność gospodarcza byłaby słabsza.

Drugą twarzą poddaństwa chłopów jest pańszczyzna, czyli inaczej poddaństwo ekonomiczne. Zgodnie z praktyką chłop ma obowiązek z łana ziemi odrabiać określoną ilość dni… no właśnie, w jaki sposób? Jak się cofniemy do średniowiecza, kiedy nie było jeszcze poddaństwa osobistego ani pańszczyzny, i popatrzymy w dokumenty lokacyjne wsi, to w nich jest napisane, że chłopi są zobowiązani do płacenia czynszu, ale mają też obowiązek pracy na tzw. rezerwie pańskiej, tj. ziemi należącej do pana feudalnego, bo on przecież sam swojej ziemi nie uprawiał. Było tego jakieś pięć dni w roku. I teraz nagle w 1520 roku, jedyną ustawą sejmu, dotyczącą pańszczyzny, wprowadzono normę nakazującą chłopom odrabiać pańszczyznę jeden dzień w tygodniu z jednego łana ziemi. Czyli wzrosła nam liczba tych dni z pięciu w roku do pięćdziesięciu trzech. A potem następuje podnoszenie tej normy. Podnoszenie nie za pomocą ustaw, ale w praktyce. Podnoszenie to trwa aż do XVIII wieku, gdy dochodzi do jakichś absurdalnych liczb typu pięciu-sześciu dni w tygodniu z łana. Tylko jak czytamy o tych pięciu dniach z łanu ziemi, to musimy sobie zdawać sprawę, że większość z chłopów siedzi już na gospodarstwach, które są półłanowe. Czyli tak naprawdę pracują po dwa i pół dnia na pańskim.

Trzecia twarz poddaństwa chłopów w Rzeczypospolitej to poddaństwo sądowe. Bierze się ono z początku XVI wieku z precedensu, kiedy Zygmunt Stary, mając w apelacji do rozstrzygnięcia spór między panem a chłopem, podjął decyzję, że w takich drobnych sprawach król nie powinien zabierać głosu. Zostało to zinterpretowane w ten sposób, że skoro król nie chce się drobiazgami zajmować, to w sporze między chłopem a jego panem sędzią jest pan.

To są te trzy twarze poddaństwa chłopów, a pańszczyzna jest tylko jedną z nich. Nie jestem pewien nawet, czy tą najbardziej doskwierającą, ale najwięcej o niej słychać.

Z tego, co czytałem, w XVIII wieku zdarzały się sytuacje, że chłopu narzucano już nawet nie całotygodniową darmową pracę na roli dziedzica, lecz np. nakazywano mu odrabiać tygodniowo… dwanaście dni pańszczyzny! Jak to w ogóle było możliwe z organizacyjnego punktu widzenia? Przecież to brzmi tak, jakby ten nieszczęsny kmieć, żeby uiścić swemu panu należność, musiał dysponować zaginającym czasoprzestrzeń pojazdem TARDIS z serialu Doktor Who!

Nie, nie takimi pojazdami to on akurat nie dysponował. Zdaje się, że dzisiaj jakiś fizyk powiedział, że skonstruował maszynę do cofania się w czasie, podobno prototyp. Mam nadzieję, że to nieprawda i nic z tego prototypu nie wyjdzie, bo to byłaby śmierć historiografii. Każdy mógłby wsiąść w taki wehikuł i się w czasie cofnąć.

W każdym razie sytuacja wygląda następująco: pańszczyzna naliczana jest z łanu, więc jak chłop ma pół łanu, to będzie pracował połowę tego wymiaru czasu. No, ale Pan mi powie: sześć dni w tygodniu to i tak dużo, bo niedziela jest dniem świętym i nie wolno wtedy pracować. Tylko trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że chłop nie pracuje przecież sam. W gospodarstwie chłopskim jest gospodarz, jego żona, ich synowie i córki a także służba czyli parobcy i dziewki.

Kim są ci parobcy i dziewki? Otóż na wsi pańszczyźnianej, jeszcze w XIX wieku, mamy do czynienia z wczesnym wychodzeniem młodych ludzi z domu. Z reguły gospodarstwo przejmował najmłodszy syn. Robiono tak, by uniknąć konfliktu międzypokoleniowego. Natomiast ci starsi synowie i córki też w jakimś stopniu, wychodzili z domu i szli na służbę. Jeżeli podzielimy sobie ludzi w spisach parafialnych  wedle wieku, to się okaże, że w grupie wiekowej 15-25 lat 60% chłopaków to jest służba, czyli właśnie parobcy. Ponieważ tych chłopaków, którzy są parobkami było aż tylu, to oznacza, że oni nie mogą iść do pracy gdzieś daleko, oni służą u sąsiadów, ewentualnie we wsi obok. To jest zjawisko masowe.

Dzisiaj jak się mówi komuś w środowisku wiejskim parobek, to jest wyzwisko, ale obraźliwe znaczenie tego słowa pochodzi z XIX wieku, kiedy bycie parobkiem było czymś stałym, gdy było się człowiekiem niższej kategorii i nie miało się szans na wyjście ze służby i objęcie samodzielnego gospodarstwa. Tymczasem na wsi pańszczyźnianej, nazwanie kogoś parobkiem nie jest obraźliwe, bo tymi parobkami jest większość osób w pewnym okresie życia. Z dziewczynami sprawa jest inna, bo na służbę idzie niespełna połowa. Dzieje się tak dlatego, że kobiety wcześnie wychodzą za mąż. Wśród chłopaków zaś zjawisko służby u obcych ma na tyle masowy charakter, że nie jest to coś poniżającego. Parobek jest traktowany w gospodarstwie domowym jak równy, je przy stole z gospodarzem i jego rodziną i je to samo. Jak się popatrzy w materiały Kolberga zbierane w XIX wieku, gdzie wielokrotnie w bajkach, opowiastkach i przysłowiach się pojawiają parobcy, to tam zawsze jest powiedziane, że parobek je razem z gospodarzem. Czyli bycie tym parobkiem nie jest poniżające, to po prostu pewien etap w cyklu życiowym.

Parobek różnic się tym od dzieci gospodarza, że za pracę dostaje pieniądze. Nie jakieś wielkie oczywiście, dostaje je raz na rok, bo on się na rok do tej służby zaciąga. Obok pieniędzy, dostaje ubranie i wyżywienie. Dzięki temu odkłada jakieś kwoty pozwalające na przyszłe usamodzielnienie. Może taki chłopak zebrać środki, by iść do miasta, albo dostać od pana ziemię. Chłopi wysyłali do prac pańszczyźnianych właśnie parobków.

Dużą część wiejskiej populacji stanowili służący u gospodarzy parobcy. Słowo to obraźliwe stało się dopiero w XIX wieku, wcześniej większość mężczyzn ze wsi pracowała za młodu w tym charakterze/ Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Koszt, który chłop ponosił z tytułu pańszczyzny, to nie tyle strata czasu na pracę na pańskim, co koszt utrzymania odpowiedniej liczby parobków i wołów. To ostatnie to prawdziwy problem, bo do pługa potrzebne są woły, a ich utrzymanie jest kłopotliwe: trzeba zorganizować wypas wołów. A najgorsze jest to, że zwierzęta trzeba przezimować. Dzisiaj bydło się hoduje w zamkniętych oborach, a paszę kupuje na zewnątrz, to zupełnie inna sytuacja niż kiedyś. Dawniej trzeba było nazbierać siana, żeby inwentarz przetrwał przez zimę. A zimy były nie takie jak teraz, o wiele dłuższe i bardzo często było tak, że w listopadzie przed nadejściem śniegów i mrozów, kiedy bydło trzeba było schować do obory, nadmiar bydła po prostu zabijano I to był ten moment, kiedy chłopi jedli mięso. A na wiosnę, kiedy pojawiała się trawa, to bardzo często zwierzęta trzeba było na pastwisko wynieść, bo były już tak słabe, że nie dawały rady same iść. Kładziono bydło na polu i ono jakoś się odżywiało. To był właśnie prawdziwy koszt pańszczyzny; nie powinniśmy wyobrażać go sobie w kategoriach czasowych, czas tu nie był problemem z uwagi na służbę.

Czyli taki parobek był trochę jak dzisiejszy student rozdający ulotki? Każdy ma w biografii taką kartę.

Tak, myślę, że można tak powiedzieć.

Ostatnio sporą popularnością wśród publicystów piszących o dawnej polskiej wsi cieszy się porównywanie losu polskich chłopów pańszczyźnianych do tego, który był udziałem czarnoskórych amerykańskich niewolników. Czy sądzi Pan Profesor, że są do tego podstawy, czy też porównanie to jest tylko chwytem pod publiczkę?

Uważam, że to jest nieporównywalne. Z jednego powodu. Jak mówimy o niewolnictwie amerykańskim, to mamy do czynienia z reżimem pracy w warunkach rozwiniętych rachunkowości i gospodarki i to gospodarki produkującej na sprzedaż. Na plantacjach niewolniczych produkowano na sprzedaż bawełnę czy też, jak na Karaibach, cukier. Na pozór to się może wydawać podobne do polskiego folwarku produkującego na eksport. Podobnie jak w USA, w Rzeczypospolitej karbowy bił kijem ociągających się w pracy chłopów. Różnica polega jednak na tym, że na amerykańskich plantacjach istniał bardzo rozbudowany system kontroli wydajności pracy. Istniał też sposób organizacji pracy wymuszający podwyższoną wydajność. To się nazywa gang system, niewolnicy pracują w grupach i żeby zachować rytmiczność zbierania bawełny poruszając do przodu śpiewają rytmiczne przyśpiewki, coś w rodzaju ejajeja ej! Dzisiaj takie przyśpiewki stosuje się w wojsku w czasie gimnastyki. To przyszło zresztą z Ameryki. A więc z jednej strony niewolnik zmuszony jest do rytmicznej pracy w określonym tempie, a z drugiej jest ściśle rozliczany z tego ile koszy bawełny danego dnia zebrał.

Mało jest badań, które by pokazywały, jak wyglądała organizacja pracy, a szczególnie i rozliczenie wydajności na polskiej wsi. Poza tym, że jak jakaś praca była niewykonana, to przychodził pan i miał prawo bić. Bił kijem i dopiero prawodawstwo pruskie wprowadziło zasadę, że kijem bić nie wolno, bić wolno tylko batem. Podobno batem jest bardziej humanitarnie niż kijem; nie wiem, nie bili mnie ani jednym, ani drugim, ale taka powszechna panowała opinia nawet w czasach Księstwa Warszawskiego, kiedy mamy trafiające do sądów sprawy o niesprawiedliwe pobicie. I sądy przyjmują różne orzeczenia, nie zawsze na korzyść szlachcica; zdarza się często, że orzeczenie zapadało na korzyść chłopa rozstrzygana.

Jeżeli miałbym z czymś porównywać niewolnictwo amerykańskie, to porównałbym je z organizacją fabryk włókienniczych w Lancashire czy w Manchesterze w Anglii w XVIII lub na początku XIX wieku. Tam też były normy produkcyjne, a przede wszystkim trzeba było pracować w rytm dyktowany przez maszyny. W staropolskim rolnictwie nie istniał porównywalny techniczny przymus wydajności i chłopi z tego korzystali. U Kolberga czy też w wychodzącym jeszcze w XIX wieku czasopiśmie etnograficznym ,Lud”, znalazłem opisy wiejskich zabaw z dziećmi. Jedna z tych zabaw polegała na tym, że małe dziecko kładło się na plecach, brało się je za stopy i jak się powoli te stopy poruszało, to się mówiło: dla pana, dla pana , a potem tak szybko: dla siebie, dla siebie. Inny przykład to znany z lekcji polskiego w szkole XV-wieczny wiersz Satyra na leniwych chłopów. Tytuł nadał Józef Szujskiego, który go odkrył, ale to wcale nie był utwór satyryczny, raczej spisane wierszem dla lepszego zapamiętania, streszczenie kazania piętnującego występki chłopów. I tam znajdujemy taki fragment na początku: chytrze pany bydlą kmiecie, wiela się w ich sercach plecie, częstokroć odpoczywają, kiedy we dnie robić mają.

To było takie podejście: czy się stoi czy się leży?

Trochę tak. Chłopi wykorzystywali niemożność kontrolowania i normowania ich pracy i dzięki temu potrafili jakoś przetrwać, dostosować system do swoich potrzeb. Pan był ograniczony przez to, że brakowało ludzi. Anzelm Gostomski w rodzaju podręcznika rolniczego, któremu historycy nadali tytuł Gospodarstwo pisał: pamiętaj, że jak będziesz karał chłopa, bo chłopa trzeba karać, to nie bij go zbyt dotkliwie, bo on jest twoją własnością. W innym miejscu tenże Gostomski radzi za karę zerwać chłopu dach w chałupie. A więc nie bij dotkliwie, tylko zerwij dach, najlepiej na zimę, bo w lecie chłop nie poczuje. To są oczywiście okropne rady. Możemy się nad tym rozwodzić, jakie są one okrutne, ale pamiętajmy o tym, że mówimy o  społeczeństwie, które było pełne okrucieństwa. Okrucieństwo występowało w relacjach rodziców z dziećmi, ale i vice versa, w stosunku do zwierząt i generalnie w stosunkach międzyludzkich. Publiczne egzekucje ściągały tłumy. Przykładanie naszej dzisiejszej miary do tego jest anachroniczne.

Pracując na polu dziedzica pańszczyźniany chłop starał się nie przemęczać…./ Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

A jak często, jeśli w ogóle, zdarzały się chłopskie bunty?

My przede wszystkim nie mamy pełnej mapy chłopskich buntów. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby się zorientować, kiedy były, gdzie i jakie, bo one najczęściej są lokalne, nawet te najbardziej rozreklamowane, typu powstanie Kostki-Napierskiego w 1651 roku. To był bunt lokalny w gruncie rzeczy. Mamy kilka takich, które zostały zidentyfikowane jeszcze w latach 50. XX wieku. Miały one miejsce w połowie XVIII wieku w Małopolsce. Pojawiały się nawet w sąsiadujących ze sobą starostwach, np. w starostwie libuskim był bunt i zaraz potem w starostwie sąsiednim też wybuchł bunt, ale nie były one w żaden sposób ze sobą powiązane. Takich buntów lokalnych na pewno było więcej, tylko że nikt nie przewertował ksiąg grodzkich, czy ksiąg sądów miejskich, by w nich poszukać konsekwencji tych buntów, bo tam będą ich ślady. To jest ogromny materiał.

Była w latach 50. XX wieku tzw. kwerenda wiejska. W czasach stalinizmu za jeden z ważnych celów przebudowy narracji o historii Polski uznano konieczność oddania głosu ofiarom, tzn. masom ludowym. A ponieważ masy pozostawiają po sobie znacznie mniej śladów niż elity, uznano, że trzeba sięgnąć głęboko do archiwów. Zlecono odgórnie przeprowadzenie tzw. kwerendy wiejskiej w staropolskich księgach sądowych. Nie przebadano ich wszystkich, ale wybrano listę zagadnień, których trzeba była szukać. Konsekwencją tej kwerendy są zachowane do dziś w Archiwum Akt Dawnych szuflady katalogowe pełne wypisów ze źródeł. Jak chodziłem do Archiwum Głównego Akt Dawnych, to na zapleczu pracowni naukowej stał cały regał tych drewnianych skrzynek Nie miałem interesu badawczego, ale czasem do nich z ciekawości zaglądałem znajdując odesłania do konkretnych ksiąg. Ale ponieważ od około pół wieku nastąpił odwrót od tematyki staropolskiej wsi, to skrzynki z kwerendą wiejską wylądowały w piwnicy. Oczywiście piwnica archiwalna jest o wiele lepiej zabezpieczona przed gryzoniami i wilgocią niż piwnica w zwykłym bloku mieszkalnym, ale co się odwlecze, to nie ucieczce. Jeśli ta kwerenda nadal tam będzie stała, to zawilgotnieje albo zostanie zeżarta przez jakieś drobnoustroje i wysiłek archiwistów, który był przez kilka lat naprawdę duży, pójdzie po prostu na marne. Były próby pozyskania środków na digitalizację tego materiału, ale nic z tego nie wyszło, a nie chodzi przecież o jakieś niebotyczne pieniądze. Jeśli nie zajmiemy się tym problemem, to nadal będziemy tkwić w tej garstce zidentyfikowanych dotąd buntów i nie ruszymy do przodu z badaniami. Co najwyżej będziemy znane już bunty opisywać bardziej albo mniej gniewnie, tak jak to się w tej chwili dzieje.

Jak wyglądał taki modelowy bunt w dobrach królewskich, bo dla nich mamy lepszą dokumentację. Jako przykład może posłużyć starostwo libuskie w Małopolsce w latach 50. XVIII wieku. Zaczęło się od mianowania nowego zarządcy, który oglądając dobra zorientował się, że w porównaniu z poprzednimi opisami wiele pól należących do starostwa chłopi zaorali na własny rachunek, powiększając  swój teren kosztem folwarku. To był proces który trwał całe dziesięciolecia. Nowy zarządca, Gordon, zaczął odzyskiwać to, co należało do starostwa. Oczywiście spotkał się z oporem chłopów, którzy mówili:  Jak to? Zasiedzenie. Chłopi zamiast podnieść bunt, zrobić rewolucje, złożyli pozew sądowy. Jako że to były dobra państwowe, złożyli pozew do specjalnego urzędnika, który zajmował się nadzorem nad relacjami starostowie a chłopi – to stanowisko nazywało się referendarz. Wysłano pozew do urzędu referendarskiego do Warszawy. Proszę zobaczyć, chłopi znaleźli jakiegoś prawnika, który im to pismo napisał, a potem pojechał z reprezentacją starostwa do stolicy i wystąpił przed tym sądem. Mało tego, on wygrał tę sprawę! To był rzadki przypadek, a stało się tak dlatego, że referendarzem był jeden z braci Załuskich, tych od Biblioteki Załuskich, jeden był biskupem a drugi referendarzem i on przyznał chłopom rację. Oczywiście druga strona, czyli starościna i zarządca Gordon natychmiast oprotestowali wyrok i za pomocą różnych kruczków prawnych opóźniali egzekucję wyroku. I kiedy korzystne dla chłopów rozstrzygnięcie się rozmywało stopniowo, w końcu doszło do buntu. To był bunt z takim przekonaniem: król jest dobry tylko nie wie, co robi ten okropny Gordon. Przyszło wojsko i przemaszerowała przez Libusz i zbuntowane wsie po to, żeby tych buntowników zastraszyć, ale ci żołnierzy po prostu obrzucili kamieniami.  Wszystko skończyło się bijatyką i strzelaniną. Były ofiary śmiertelne, ile ze zwykłej strzelaniny trudno powiedzieć, pewnie niewiele, natomiast były takie ofiary, które zostały skazane na śmierć spośród przywódców buntu. Ale sam bunt zaczynał się legalistycznie, nie jako rewolucja mająca na celu obalenie ustroju, tylko jako pójście do sądu. I dopiero kiedy się takie pójście do sądu nie udawało, wtedy dochodziło do brutalnego konfliktu.

Kto przewodził w tych buntach? Najczęściej to była starszyzna wiejska, włączał się w to jakiś sołtys, wójt czy ktoś taki.  Najsławniejszy z buntów chłopskich, rabacja galicyjska z 1846 roku, wybuchł z podpuszczenia władz austriackich, więc chłopi mieli poczucie, że występują  w obronie państwa, cesarza, a swoje własne zatargi z panami załatwiają niejako przy okazji. Ale ponieważ popełniają różne zbrodnie po drodze, mordując panów i członków ich rodzin, to wiedzą, że przyjdzie za to kara. Aby się przed nią zabezpieczyć wchodząc do wsi, to biorą po jednym człowieku z każdej chałupy: jak nie chce pójść, to go pobiją. Po co to robią? Z przekonania, że wszystkich nie można ukarać – jak będzie nas masa, to nie będą mogli nas ukarać, bo nie będą wiedzieć kogo. Następnie idą do karczmy, piją, a potem idą na palić dwór. Tak więc nawet ten bunt powielał stare wzory. Nie była to rewolucja w stylu tej francuskiej, zorganizowana w nadziei, że powstanie z niej nowy świat

Najlepiej opisanym powstaniem chłopskim jest rabacja galicyjska z 1846 roku. O pozostałych buntach wiemy niewiele/ Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

W kultowej komedii Stanisława Barei nauczycielka pokazuje dzieciom w muzeum butelkę, z której szlachcic rozpijał pańszczyźnianych chłopów. Jak to z tym pijaństwem w dawnej polskiej wsi było?

Pan miał zboże, którego nie mógł sprzedać z powodu wspomnianego kryzysu miast i spadku popytu. Musiał coś z tym zbożem zrobić, żeby nie zgniło w stodole. Najlepiej było je przerobić w formę płynną i sprzedać własnym chłopom po to, by od nich wyciągnąć pieniądze. Dotąd w karczmie pańskiej sprzedawano piwo, teraz doszła wódka zbożowa. Oczywiście nie 40-procentowea, jak dzisiaj, bo standard 40% wprowadził w XIX wieku Mendelejew, ten tablicy okresowej pierwiastków. Dawny proces palenia wódki był trudny do kontroli, więc stężenia alkoholu bywały zapewne różne. Nowa era nadeszła w początku XIX wieku. To wtedy, przynajmniej na ziemiach centralnej Polski, rozpowszechnił się wynalazek niemieckiego gorzelnika czy, jak się wtedy mówiło, chemika, Pistoriusa. Pistorius skonstruował maszynę do pędzenia wódki… z kartofli. Produktem była bardzo mocna wódka, okowita o mocy 70%, oczywiście pod warunkiem, że producent był cierpliwy i poddał ją trzykrotnie destylacji, zamiast wypić od razu.

Ziemiaństwo w Królestwie Polskim bardzo chciało być nowoczesne i postępowe. Wiedziano, czytano o angielskiej rewolucji przemysłowej i tak samo chciano nowoczesności w agrarnym Królestwie Polskim. A twarzą owej nowoczesności był aparat Pistoriusa. Proszę sobie wyobrazić, że nawet książę Franciszek Drucki -Lubecki, minister finansów, jak wyjeżdżał z Warszawy do swoich dóbr na krótki urlop, to pierwsze kroki kierował do gorzelni, aby pod mikroskopem obejrzeć, jak wygląda zacier na wódkę. Pędzenie wódki to był proces naukowy, nowoczesny, a nie jakieś proste barbarzyńskie pijaństwo. Gorzelnik zaś to był chemik. Efektem owego mariażu chemii, nowoczesności i aparatu Pistoriusa był ocean wódki, który zalał Królestwo. Kiedyś podjąłem próbę oszacowania konsumpcji wódki na głowę w Królestwie i doszedłem do wniosku, że ilość skonsumowanej wódki na głowę mieszkańca w Królestwie Polskim to podobna do tej znanej z PRL-u. A pamiętajmy, że ta głowa to wartość przeciętna, a więc w rachunku są staruszki, starcy, małe dzieci. Gdyby odjąć tych raczej nie pijących, to na pijących wypadną astronomiczne ilości alkoholu.

Wódka zaczęła zresztą funkcjonować jako rodzaj pieniądza. Dziedzic, który w okresie spiętrzenia prac polowych musiał zatrudnić robotników najemnych starał się rozliczać z nimi wódką, bo sam nie miał gotówki. Dawał więc kartki na wódkę do realizacji w karczmie, a  robotnicy szli i pili, bo przecież nie wylewali. W ten sposób się ten alkoholizm kwitł. To nie był zresztą problem wyłącznie ziem polskich. Schyłek XVIII wieku, wiek XIX to epoka alkoholizmu. Naprawdę wszędzie był ten problem: w Anglii zaczął się w XVIII wieku wraz z migracją ludności do miast. Jest taki fajny rysunek Williama Hogartha Ulica ginu przedstawiający ulicę wypełnioną pijanym tłumem. Niby satyra, ale taka realistyczna.

W Anglii pojawił się ruch na rzecz trzeźwości – metodyści. Walczyli o to, żeby lud nie popadał w alkoholizm. W naszej części Europy interesują się tym w jakiś sposób władze państwowe. Gorzelnie powstają wszędzie, nawet w stosunkowo niewielkich majątkach, w związku czym państwo stara się je wyeliminować, wprowadzając wysokie podatki od pędzenia wódki. Najpierw robią to władze pruskie, potem Austriacy, a w Królestwie Polskim władze rosyjskie w 1846 roku opodatkowały małe gorzelnie, co zmniejszyło rozmiary picia. Pierwsza połowa XIX wieku to jest apogeum alkoholizmu, potem zjawisko zaczyna się zmniejszać. W walkę z alkoholizmem włącza się Kościół. Właśnie z tamtych czasów pochodzi tradycja sierpnia jako miesiąca trzeźwości. Z pamiętników chłopskich z XIX i początku XX wieku wiadomo, że gdy księża prowadzili rekolekcje, bardzo często wygłaszali kazania właśnie przeciw alkoholizmowi. I jak już rozgrzali swoich słuchaczy, to kazali im przysięgać na krzyż, że nie będą pili okowity. Jakub Bojko, działacz chłopski z Galicji i parlamentarzysta w okresie II Rzeczypospolitej, wspominał, że młodości przy takiej właśnie okazji przysiągł na krzyż, że nie będzie pił okowity. Potem pijał różne inne alkohole – podobno umiarkowanie – ale okowity nie dotykał. W innym pamiętniku chłopskim, dotyczącym Galicji u schyłku XIX wieku, czytałem relację, że we wsi było pięć karczm. Aktywiści walczący z alkoholizmem, wśród nich sołtys, chodzili od karczmy do karczmy i przyglądali się pijącym. Ci, zmieszani zainteresowaniem władz, czym prędzej opuszczali karczmę i szli do domu. Pewnie dalej pili, ale przynajmniej czymś wódkę zagryzali, bo w karczmie żal im było wydawać pieniądze na jedzenie.

Podsumowując, faktem jest, że chłopów szlachta rzeczywiście rozpijała – co do tego nie ma wątpliwości. Rozpijała ich w imię nowoczesności i modernizacji.

Niedawno przeczytałem kilka książek o demonologii ludowej. Wyłaniający się z nich obraz świata jest wprost przerażający; wydaje się, że  wieśniacy za każdym węgłem widzieli diabła, upiora lub czarownice.  Jeśli to prawda, to musieli żyć w nieustannym strachu! Czy nasi chłopscy przodkowie naprawdę byli aż tak zabobonni?

Nie tylko chłopscy przodkowie. W dawnych czasach wszyscy żyli w strachu Z czego ten strach wynikał? Z bezradności, bo człowiek był bezradny wobec natury. My dzisiaj jak zachorujemy, to idziemy do lekarza, a potem apteki i jest jakaś szansa na wyzdrowienie. Wtedy czegoś takiego nie było, choroba wiązała się z wielkim ryzykiem. Co więcej, jej przyczyny były niezrozumiałe. Obecnie wiemy, że chorobę wywołuje ten czy inny czynnik; wówczas nie zdawano sobie z tego sprawy, w związku z czym wszędzie można było się dopatrywać jakiegoś działania czarownicy, magii czy czegoś takiego, więc powód do strachu był. Proszę zwrócić uwagę, że Bóg też był groźny, karał za grzechy. Wybuchy epidemii interpretowano w kategoriach boskiej kary. Jak się popatrzy na obrazy sądu ostatecznego, to proszę zwrócić uwagę co się tam dzieje w piekle, ono jest straszne! Co się dzieje w niebie, trudno powiedzieć, ono jest zawsze takie jakieś nieokreślone, jakaś zielona trawa, chodzące po niej postacie, jednym słowem nudno. A piekło to jest wyobraźnia w stylu Dantego. I ludzie się tego wszystkiego boją. Proszę zobaczyć, co się dzieje w końcu średniowiecza, gdy jest pogoń za odpustami potrzebnymi, żeby na wszelki wypadek odpokutować na zapas, bo nagła śmierć z grzechami wiszącymi nad umierającym może sprawić że on trafi do czyśćca albo wręcz do piekła. Więc trzeba odpokutować do przodu. Pewien mnich podobno w dekadę odpokutował za tysiąc lat! Ludzie się bali, bo byli bezradni. Z tej bezradności i niewiedzy wynajdywali takie przyczyny nieszczęść jak czarownica. W procesach czarownic uczestniczą władze miejskie, bo to miejska sprawa. Wiedźmy często są ze wsi, ale procesy generalnie się w miastach odbywają. Jest tylko jedna żelazna zasada wszystkich procesów czarownic, które się odbywały w Polsce. Ta zasada brzmiała: szlachcianka nigdy nie jest czarownicą. W związku z czym szlachta specjalnie się w te sprawy nie mieszała. Lud to inna sprawa, jak komuś krowy zdechły, to od razu było wiadomo, że zadziałała jakaś wiedźma. Dopiero od Oświecenia następuje, i to nie tylko w Polsce, bo mówimy o całej Europie i kręgu kultury europejskiej, czyli np. Ameryce, odczarowanie kultury, próba zrozumienia, dlaczego coś się dzieje. I dopiero w ostatniej ćwierci XIX wieku przyczyny nagłego padnięcia krów, czy owiec można wyjaśnić racjonalnie. Wąglik! Ale to są dopiero czasy Pasteura i Roberta Kocha. Wcześniej, gdy o wągliku nie wiedziano nic, pozostawało oskarżyć czarownicę. Dzięki odczarowaniu kultury dzisiaj jesteśmy w świecie lepiej zakorzenieni niż ludzie przed wiekami.

Swoje smutki chłop topił w okowicie pitej w karczmie, którą to wódkę często pędził i sprzedawał wieśniakom dziedzic, rozpijający wieśniaków w imię…. nowoczesności. W XIX wiek alkoholizm był na wsi zjawiskiem powszechnym/ Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Charakterystyczną postacią był pojawiający się na wsi od czasu do czasu wędrowny dziad. Kim byli ci ludzie?

Wędrowny bywał nie tylko dziad. My sobie wyobrażamy to społeczeństwo w kategoriach pewnej nieruchomości, że niby siedzą ci chłopi przywiązani do ziemi przez poddaństwo osobiste i się z niej nie ruszają, a to jest nieprawda. Funkcjonuje duża warstwa ludzi wędrownych, trudna do oszacowania liczbowego, takich wałęsów, którzy chodzą to tu, to tam i najmują do prac sezonowych lub wręcz dniówkowych. Oni są poza systemem stanowym, właściwie nie wiadomo, kim są.

Dziad wędrowny jest połączeniem takiego właśnie wędrowania ze stereotypem szacunku dla ludzi starych. Mówimy wszak o kulturze reprodukującej się z pokolenia na pokolenie z pomocą autorytetów. Taki dziad ma jakieś doświadczenie, potrafi coś opowiedzieć, posiada doświadczenie życiowe, a ponieważ wędruje to przynosi informacje ze świata, dzięki niemu wychodzimy wyobraźnią za opłotki. Aczkolwiek tak jak mówię: wędrowało znacznie więcej ludzi, z reguły młodszych.

Powiedziałem o szacunku dla starszych, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że on nie był bezwarunkowy. Jest też druga strona medalu. Ludzi starych, takich, co to nie umrą o czasie, traktuje się okrutnie, przynajmniej wedle naszych norm moralnych. Częste było zjawisko wyrzucania starców z domów przez ich potomków. I taki nieszczęśliwy starzec musiał chodzić po okolicy i żebrać. Spotykałem takie sytuacje, gdy czytałem źródła np. rejestry podatku pogłównego z XVII wieku czy spisy ludności z następnego stulecia; trafiałem w nich na takich dziadów, o których pisano, że dawniej byli wcześniej gospodarzami, czasem bogatymi.

Dziad wędrowny, żebrak, czasem uchodzi za pobożnego, ale myślę, że u nas ten modlący się dziad wędrowny nie ma takiego silnego wpływu jak w kulturze rosyjskiej, gdzie idzie z ikoną, a niektórzy pokazują na niego i mówią: to jest  dobry car Aleksander I, który podobno zmarł w dziwnych okolicznościach, a pochowali pustą trumnę i on po dziś dzień gdzieś tam chodzi. Jeszcze w czasie I wojny światowej paru dziadów się zgłaszało, którzy mówili : ja jestem car Aleksander I. Oczywiście takich od razu łapano i zabijano, żeby przypadkiem nie rozpętali jakichś powstań chłopskich, takich jak w XVII czy XVIII wieku. One tak się zaczynały, że ktoś poddawał się za cara, który cudem się uratował, albo wiódł życie leśnego pustelnika. W Polsce takich przypadków nie było.

Najstarszy syn gospodarza zwykle nie życzył swemu ojcu zbyt długiego życia. Jeśli rodzic nie miał dość przyzwoitości by odpowiednio wcześnie umrzeć, dzieci często wypędzały go z domu/ Źródło: Wikimedia Commons

Przychodzi XVIII wiek i rozbiory. Tadeusz Kościuszko wzywa chłopów do walki przeciw zaborcy. Jaki był ich odzew? Czy kogokolwiek na wsi obchodziło, że Polska znika z mapy Europy?

To są takie sądy generalne, na które trudno odpowiedzieć jednoznacznie: tak lub nie.

Kogo Kościuszko ma niby wezwać? Posiada siłę w postaci wojska koronnego, co do którego właśnie ogłoszono, że zostanie zlikwidowane – to parę brygad. Musi kogoś jeszcze zmobilizować. Może zrobić to wzorem francuskim: wszyscy do obrony ojczyzny, wzorem amerykańskim – w końcu uczestniczył w rewolucji amerykańskiej, we francuskiej już nie, ale przecież wiedział, co się tam dzieje. I on to robi. Oczywiście, żeby pociągnąć masy, musi pociągnąć chłopów i z częścią mu się to udaje – to są kosynierzy, ale nie wszyscy odpowiedzieli na wezwanie. Zamierzał pociągnąć wszystkich, po to był uniwersał połaniecki, który obiecuje przecież wolność i ziemię dla tych, którzy się zgłoszą do wojska. Jest tam też obniżenie pańszczyzny o połowę. Zapowiedzi to jedno, a ich realizacja to drugie. Sposób realizacji uniwersału badał Jerzy Kowecki. Okazuje się, że wszystko ułożyło się wcale nie tak jak Kościuszko tego oczekiwał. Szlachta w pewnym momencie zaczęła sabotować postanowienia, nie dlatego że była zła, ale dlatego, że trudno było wyobrazić jak będzie wyglądała gospodarka. Kto obrobi folwarki?

Czy kogokolwiek na wsi obchodziło, że Polska znika z mapy Europy? Pewnie niektórych tak, ale jeśli chodzi o  samych chłopów to myślę, iż była to mniejszość.

Jak zmieniło się życie chłopa wskutek rozbiorów? Było mu lepiej czy gorzej?

Znowu tu nie ma jednoznacznej odpowiedzi dlatego, że można powiedzieć tak: w zaborze austriackim, przynajmniej początkowo, chłopska dola najpewniej się poprawiła, bo wprowadzono rozporządzenia Józefa II, spisano powinności i ograniczono samowolę pańskie. Z drugiej strony trzeba było przecież jakoś administrację tego państwa trzymać w ręku. Kto miał w gminach bezpośrednio nadzorować to, co się działo na wsi? Można było się oprzeć tylko na miejscowej szlachcie, przecież nie na chłopach. Więc w pewnym momencie wytworzyła się sytuacja, która dla chłopów była nieznośna, dlatego właśnie wybuchła rabacja galicyjska. Poza tym, że do niej wezwały władze austriackie, to wieśniacy też mieli wiele zastrzeżeń co do panujących porządków, Jakub Szela przez wiele lat się procesował z dziedzicem wsi, w której mieszkał.

Z czasem zrobiło się chłopom lepiej, ale nie dlatego, że przyszły rozbiory, tylko dlatego, że w ogóle wszystko się zmieniło. Doszło do poprawy wydajności rolnictwa, zniknęły wielkie klęski głodu, występujące jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku. I widać, jak się chłopom poprawia, bo widzimy, jak zaczynają być silniejsi fizycznie. Z akt wojskowych widać jak z dekady na dekadę są coraz wyżsi. Wysokość ciała jest oczywiście kwestią genetyki, ale nie tylko, bo cechy zapisane w DNA mają szanse zaistnieć tylko wtedy, gdy warunki środowiskowe są ku temu korzystne. Co z tego, że ktoś ma dobre geny, jeśli przez całe dzieciństwo nie dojadał? Będzie niski. Od połowy lat 60. XIX wieku chłopi zaczynają rosnąć. I to we wszystkich trzech zaborach.

Na koniec wypada zadać fundamentalne pytanie. Czy taki przeciętny chłop w ogóle czuł się Polakiem? Frapuje mnie to, bo pamiętam, że znalazłem kiedyś tekst źródłowy, opisujący, jak w czasie powstania styczniowego chłopi z  wioski pod Ojcowem wyłapywali powstańców, by przekazać ich carskim żandarmom. Przyzna Pan, że to niezbyt patriotyczna postawa. Ale przez następne pół wieku chyba coś się w mentalności ludu wiejskiego zmieniło, bo w czasie I wojny światowej mój pochodzący z zaboru rosyjskiego pradziadek zaciągnął się na ochotnika do legionów, by walczyć przeciwko Rosjanom o Polskę. I nie był to – z tego, co mi wiadomo – przypadek odosobniony: chłopscy żołnierze bili się później z bolszewikami. Jak wyglądała droga chłopów od ludzi tutejszych do Polaków?

To jest znowu kwestia dziewiętnastowieczna i można powiedzieć, że też związana z drugą połową tego stulecia. Mechanizmem, który chłopów w całej Europie unaradawia, jest szkoła powszechna. We Francji w czasach Napoleona III odbyło się przerabianie chłopów na Francuzów. Amerykanin Eugen Weber zatytułował swą książkę na ten temat Peasants into Frenchmen. Pisze w niej o dwóch czynnikach, które przerabiają chłopów we Francuzów: pierwszy to powszechne szkolnictwo, a drugi kult Napoleona I. Na naszych ziemiach nie ma ani polskiego szkolnictwa (potem pojawia się w Galicji), ani warunków do oficjalnego krzewienia kultu jednoczącego bohatera, np. Kościuszki. W tej sytuacji czynnikiem odróżniającym i unaradawiającym staje się język, to raz. Proszę zobaczyć w Królestwie Polskim mamy szkolnictwo, ono jest bardzo dziurawe i wielu do szkół w ogóle nie chodzi, kongresówka to najbardziej zacofana pod względem edukacyjnym część ziem polskich. Część wiejskich dzieci może chodzić do szkoły rosyjskiej. I niektóre rzeczywiście chodzą, bo pod koniec XIX wieku chłopi zaczynają rozumieć, że dobrze jest nauczyć się czytać, pisać i liczyć, bo dzięki temu człowiek lepiej jest sobie w stanie poradzić. Tyle że w szkole rosyjskiej uczą tego po rosyjsku, poza tym uczą jakiś głupot, które wcale nie są do życia potrzebne. W związku z tym powstaje na wsi bardzo dużo nielegalnych szkół czy może lepiej powiedzieć – nielegalnych kompletów; wiemy o tym z akt żandarmerii rosyjskiej, która je zwalczała. Więc ta rusyfikacja się nie udaje, bo chłopi nie chcą się uczyć w obcych im języku.

W czasie powstania styczniowego większość chłopów nie czuła się jeszcze Polakami, niektórzy z nich pomagali carskim wojskom łapać powstańców. W drugiej połowie XIX wieku na wsi rozpowszechniła się już jednak świadomość tożsamości narodowej w czym duży udział miała kultura masowa/ Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Kolejny nośnik unaradawiający, poza językiem i religią, która, za wyjątkiem zaboru austriackiego, jest inna niż ta, wyznawana przez zaborcę, stanowi kultura masowa. I to właśnie ona jest wykorzystywana przez tych, nazwijmy ich, unaradawiaczy. Proszę zobaczyć że w pierwszej połowie XIX wieku, epoce powstań naroiodowych, spiskowcy nie mają żadnych wpływów na wsi; między wsią a miastem jest mur kulturowy. Powstanie krakowskie, czy styczniowe zaczyna się od bardzo radykalnego manifestu, w którym jest mowa o uwłaszczeniu za darmo czy czymś podobnym, ogłoszonego w nadziei, że powstańcy porwą chłopów. I nigdy tych chłopów nie porywają z racji wspomnianego muru kulturowego właśnie. W związku z tym refleksja pozytywistów, a potem narodowych demokratów jest taka, że trzeba lud jakoś edukować. Podobne cele stawia sobie ruch ludowy. Wszyscy ówcześni aktywiście rozumieją, że z chłopów trzeba za pomocą edukacji zrobić Polaków i wykorzystać do tego mechanizm kultury popularnej. Mamy masę różnych pocztówek patriotycznych, z hasłami taki jak Kto ty jesteś?/Polak mały, i widać, że one są do prostych ludzi kierowane. Są telegramy patriotyczne, w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej jest duża ich kolekcja.

Organizowano też różne akcje edukacyjne mające na celu z jednej strony poprawiać poziom edukacji zawodowej, a z drugiej przemycać zakazane treści patriotyczne. Ja mieszkam w Brwinowie pod Warszawą. Częścią Brwinowa jest Pszczelin, gdzie w 1900 r. założono szkołę rolniczą. Jej inicjatorem był działacz ludowy Maksymilian Malinowski, a wśród ofiarodawców znajdujemy m.in. Władysława Grabskiego, późniejszego premiera. Celem tutejszej szkoły rolniczej była edukacji dzieci chłopskich w zakresie rolnictwa i pszczelarstwa. Uczniowie mieszkali w bursie, uczono ich różnych praktycznych umiejętności rolniczych, ale także – oczywiście nielegalnie – za poznawano z podstawami historii Polski, literaturą, itp. Absolwent wracał do rodzinnej miejscowości, dzielił się ze społecznością swą wiedzą rolniczą, a jednocześnie stawał się nielegalnym nauczycielem. Pszczelin to tylko jeden przykład, ale takich inicjatyw było więcej.

Wszystko to prowadziło do unarodowienia i ogromną rolę odedgrała w tym kultura popularna. Weźmy Sienkiewicza. Żeromski opisuje taką scenę: tłum na poczcie gdzieś na kielecczyźnie, ludzie stoją i czekają, aż przyjdzie nowa gazeta, bo w tej nowej gazecie jest kolejny odcinek Ogniem i mieczem. W końcu przychodzi.  Część z oczekujących nie umie czytać, ale urzędnik pocztowy otwiera gazetę i czyta im, co było dalej. Nikt nie żałuje tych kilku godzin czekania i będą tu znowu za tydzień posłuchać następnego odcinka.

Taki dziewiętnastowieczny Netflix.

Tak. Ja czytałem  pamiętniki chłopskie; zbierano jew okresie międzywojennym z inicjatywy Ludwika Krzywickiego, by badać losy chłopów, ich poglądy na sytuację ekonomiczną itd. Te najciekawsze literacko wydała Maria Dąbrowska. Książka jest dostępna w Internecie. Mnie szczególnie przypadł do gustu pamiętnik chłopa z Kujaw, który migrował: do Warszawy, do Łodzi, do Ameryki, a służbę wojskową odbył w szeregach rosyjskich w Turkiestanie. Opisuje on swą wczesną młodość, szkołę rosyjską, a potem chadzanie do dworu aby pasać bydło. Dziedzic – człowiek nieco zmanierowany, który zginął potem śmiercą samobójczą w Monte Carlo – dawał mu książki do czytania. Najpierw dał mu Mickiewicza, ale chłopak jakoś nie rozmiłował się w poezji, twierdził, że kręciło mu się od niej w głowie. Potem przyszłą kolej na Trylogię. I ten prosty chłop po latach tak opisał swe wspomnienia: Boże, to ja nie wiedziałem, ja pytałem się dziedzica, jak to jest, że ten człowiek przeniósł się w czasie i z tymi ludźmi rozmawiał, a dziedzic na to: nie, nie, to jest pisarz, który opisuje. Ale, że Polska była, miała takich oficerów i co się z nią stało?! Sienkiewicz przez swoją popularność gazetową, przez liczne pocztówki ukazujące różne epizody z jego książek, jest takim budzicielem poczucia narodowości. Wszystko to byłoby niemożliwe bez kultury popularnej, bez druku, bez gazety. To jest właśnie ta epoka, kiedy następuje już powszechne, oczywiście z jakimiś wyjątkami, przerobienie chłopów z tutejszych w Polaków.

Czyli chłopa w Polaka zmieniła popkultura, na którą wszyscy dzisiaj narzekają.

Tak, tylko to była popkultura sterowana przez inteligentów w wyższym celu, a nie tylko dla mamony. Podobnie było w przypadku Stronnictwa Ludowego założonego w 1895 roku w Rzeszowie. Wśród założycieli był wspomniany już Jakub Bojko, ale także pierwszy prezes Karol Lewakowski, jego następca Henryk Rewakowicz, a patronuje temu małżeństwo Wysłouchów. Poza chłopem Bojką, to są inteligenci, a Lewakowski i Rewakowicz, to weterani powstania styczniowego. Oni wnieśli do ruchu ludowego ideę unarodowienia i zupełnie świadomie wykorzystywali w tym celu kulturę masową. To samo w Królestwie Polskim robili endecy, którzy przed 1905 rokiem właściwie monopolizowali działalność patriotyczną na wsi Królestwa Polskiego. Działacz chłopski z okresu międzywojennego Teofil Kurczak we wspomnieniach opisuje stan świadomości wsi z przełomu lat 70. I 80. XIX wieku. Wspomina jak jego dziadek mówił wnukom: módlta się dziatki, żeby Polska nie wróciła, bo pańszczyzna będzie. Ale to się już zmieniało. Wieś poszerzała swoje horyzonty, wychodziła z lokalności poszukując wspólnoty w obrębie własnej grupy społecznej, ale także w szerszej, prowincjonalnej i ogólnopolskiej perspektywie.

Dziękuję za rozmowę.