Leonardo da Vinci mistrzem autopromocji. To pierwszy celebryta nowożytnej Europy

Leonardo ma na koncie niemało dzieł i odkryć. Jeszcze więcej zaczął i… rozdłubał. Ale o tym nikt nie wspomina. Da Vinci był bowiem mistrzem autopromocji!
Leonardo da Vinci

Leonardo da Vinci

Malarz, rzeźbiarz, architekt, teoretyk sztuki, inżynier, matematyk, anatom, geolog, przyrodnik, muzyk, pisarz, filozof, odkrywca, wynalazca – autorzy encyklopedycznych biogramów Leonarda da Vinci prześcigają się w wyliczaniu dziedzin, w których „najwszechstronniej utalentowany człowiek w historii” wykazał się swym nieprzeciętnym talentem. Nie wspominają jedynie, że był także mistrzem autokreacji i pierwszym celebrytą nowożytnej Europy.

WYIMAGINOWANE PODRÓŻE

„Otoczyłem sławą swoje nazwisko i swój naród; jest to zresztą wiadomo wszystkim ludziom we Włoszech i na całym świecie, gdziekolwiek stanęła moja stopa” – z perspektywy czasu to niezbyt skromne wyznanie wydaje się w pełni uzasadnione, bo kto nie słyszał o twórcy „Mona Lisy”. Prawda jest jednak taka, że Leonardo po raz pierwszy wyjechał za granicę dopiero u schyłku życia, gdy zaprosił go do swej rezydencji w Amboise młody król Francji Franciszek I.

Ale współcześni wierzyli bezkrytycznie w jego podróże do Azji i Afryki! Opowiadał o nich bowiem w sposób niezwykle przekonujący, a teksty pisane uwiarygodniał bardzo dokładnymi mapami i rysunkami przedstawiającymi egzotyczne pejzaże. Gdyby ktoś zadał sobie trud, dostrzegłby jednak, że na tych mapach widnieją nieużywane od dawna, starożytne nazwy miast i rzek, gdyż da Vinci kopiował je po prostu ze starych ksiąg. Z lektur oraz opowieści kupców i żeglarzy pochodziły też pełne pikantnych szczegółów relacje o dalekich krainach, które rzekomo przemierzył.

Bez wątpienia pragnął je zobaczyć, ale nigdy do nich nie dotarł. Wyimaginowane podróże to nie jedyne mistyfikacje, do jakich się uciekał, by podtrzymywać zainteresowanie swoją osobą.

CHODZĄ NADĘCI  I DOSTOJNI

Chociaż wydaje się to nieprawdopodobne, renesansowy geniusz miał ogromne braki w wykształceniu. Łacinę opanował jedynie w stopniu podstawowym, nie radził sobie z ułamkami. Późno edukacją nieślubnego syna zainteresował się ojciec, wiecznie zapracowany notariusz Piero da Vinci. Mały Leonardo nie mógł też specjalnie liczyć na matkę i jej chłopską rodzinę.

Dopiero gdy dorósł, zrozumiał, jak wielką przeszkodę w zaspokajaniu jego nieokiełznanych ambicji stanowią zaległości w nauce. Starał się je uzupełniać na własną rękę, pochłaniał mnóstwo książek, wkuwał łacińskie słówka i gramatykę. Mimo to, zafascynowany nim Franciszek I ze zdziwieniem skonstatował, że człowiek o tak nieprzeciętnej umysłowości „nie posunął się poza granice początkowej znajomości łaciny”.

Ówcześni intelektualiści nie byli tak wyrozumiali jak francuski król i traktowali Leonarda z wyniosłym lekceważeniem. Odgryzał się im perorując, że sami niewiele potrafią, lecz maskują swą niewiedzę tworząc zamkniętą kastę, do której nie dopuszczają zdolniejszych od siebie: „Chodzą nadęci i dostojni w kosztownych strojach obwieszonych klejnotami, które zawdzięczają pracy innych, a nie własnym wysiłkom. (…) Pogardzają mną (…) a sami jedynie trąbią i powtarzają dzieła innych. Tylko przypadek sprawił, że noszą ubrania, które odróżniają ich od stada zwierząt”.

Wytykając innym pozerstwo, Leonardo zachowywał się identycznie jak oni. Starannie pielęgnował bujną fryzurę, wydawał majątek na stroje; jeśli tylko stan kiesy na to pozwalał, zatrudniał służących. Napisał nawet krótki poradnik, jak pracować, by nie pobrudzić sobie paznokci. Gdy malował „Mona Lisę”, sprowadzał do pracowni muzyków i lektorów czytających wiersze antycznych poetów, co miało go wprowadzać w odpowiedni nastrój.

SZYFR LEONARDA

Bardzo zależało mu na popularności i potrafił ją zdobywać. Popisywał się siłą – gnąc podkowy, albo intelektem – opowiadając w towarzystwie bajki z zaskakującym morałem. Przedstawiał się jako ich autor, choć w rzeczywistości plagiatował utwory starożytnych Greków i średniowiecznych Włochów. Nikt tego nie sprawdzał, więc szybko zaczął brylować w wyższych sferach Florencji, dokąd na naukę w warsztacie artystycznym słynnego Verrocchia wysłał go ojciec.

Równie szybko Leonarda dopadła jednak także zła sława. Wskutek donosu zaczął być podejrzewany o homoseksualizm, za co groziły surowe kary. Udało mu się wykręcić, ale odtąd da Vinci otoczył absolutną dyskrecją swoje życie prywatne. Stał się ostrożny i wręcz chorobliwie podejrzliwy. Nikomu nie pozwalał wchodzić do swego pokoju, osobiste notatki szyfrował albo spisywał pismem lustrzanym – od prawej do lewej strony, co sprawiało, że wyglądały jak tekst w nieznanym języku.

W taki sposób sporządził też słownik trudnych wyrazów, które potem od niechcenia rzucał w towarzystwie. W zachowanych do dzisiaj notatkach można przeczytać: „sylogizm – wyrażenie wątpliwe; sofizm – wyrażenie wykrętne” itd. Dzięki temu zabiegowi maskował braki w wykształceniu i uchodził za eksperta w każdej dziedzinie.

SZTUKA CZAROWANIA

„Jeśli zwracacie się do osób, których przychylność  pragniecie pozyskać, używajcie słów, które mile wpadają w ucho słuchającego” – wykładał w notatkach swoją sztukę perswazji genialny Leonardo.

„Jeśli nie wiecie, co go interesuje, a nie wypada wam o to zapytać, mówcie na różne tematy i patrzcie, kiedy przestanie ziewać i marszczyć czoło. To znak, że poruszyliście temat, w którym znajduje upodobanie” – dodawał. Nie wiadomo, czy sztukę schlebiania możnym tego świata też zachował wyłącznie dla siebie, czy przekazywał ją uczniom. Pewne jest to, że sam działał według tych, raczej nieprzynoszących chluby artyście, zaleceń.

Jak mało kto potrafił czarować rozmówców i przekonać do swych pomysłów. Działając w myśl powyższych rad, trafiał bowiem bezbłędnie w ich gusta i zainteresowania. Znacznie większe problemy miał z realizacją podjętych zobowiązań.

Bez wątpienia był jednym z najwybitniejszych malarzy wszech czasów, ale w porównaniu z innymi artystami stworzył bardzo niewiele dzieł – zaledwie piętnaście (!). Ta skromna ilość bardzo kontrastuje z ilością szkiców i jego ogromną spuścizną w innych dziedzinach. Pierwsze poważne zlecenie otrzymał dopiero w wieku 28 lat. Załatwił mu je ojciec, który świadczył usługi notarialne zakonnikom z klasztoru San Donato w Scopeto. Gdy pewien zamożny kupiec zapisał im w testamencie jedną trzecią swego majątku, mnisi po-stanowili upiększyć swój kościół nowym obrazem ołtarzowym. Da Vinci senior zasugerował, by wykonał go jego syn.

Leonardo przedstawił kilka propozycji bacznie obserwując reakcje potencjalnych klientów. Oczy się im zaświeciły, kiedy zasugerował namalowanie „Pokłonu trzech króli”. Bez zbędnych targów podpisali umowę i mógł przystąpić do pracy nad swym pierwszym poważnym dziełem. Przez kilkanaście miesięcy wykonywał szkice, ale obrazu ciągle nie było. Gdy zniecierpliwieni mnisi zaczęli go ponaglać, udobruchał ich odmalowując… stary zegar. „Pokłonu trzech króli”, mimo że wziął sporą zaliczkę, nigdy nie skończył.

Podobnie jak „Świętego Hieronima na pustyni”, „Wizji świętego Bernarda”, „Niepokalanego Poczęcia” i kil-ku innych zamówionych obrazów. Gdy się skupił, tworzył takie arcydzieła jak „Ostatnia Wieczerza”, „Mona Lisa” czy „Dama z gronostajem”. Zdarzały mu się jednak również kompromitujące wpadki, np. przy malowaniu „Bitwy pod Anghiari” w Palazzo Vecchio we Florencji [patrz artykuł s. 20]. Wyjazd z miasta, umiejętny PR i autoreklama zapewniały mu jednak kolejnych kontrahentów. Na przykład rządzące-go Mediolanem Lodovica Sforzę. Da Vinci, kiedy zorientował się, że jego rozmówcę interesuje broń oraz wynalazki militarne, opracował memoriał, w którym przedstawił się jako człowiek umiejący wszystko.

SPEC OD WUNDERWAFFE

„Najjaśniejszy Panie. Ponieważ do tej pory dużo widziałem i badałem postanowiłem wyjawić Waszej Ekscelencji moje sekrety. Jeśli Wasza Ekscelencja rozkaże, podejmę się w krótkim czasie wykonać wszystkie urządzenia, które tutaj wyliczam” – pisał niczym obyty w świecie ekspert do spraw uzbrojenia, mimo że bywał dotąd jedynie we Florencji i jej okolicach, a żadnego śmiercionośnego urządzenia jeszcze nie skonstruował. Nie przeszkadzało mu zapewniać, że zna „metody budowania bardzo lekkich i mocnych mostów, które można łatwo przenosić z miejsca na miejsce, a są odporne na ogień i nie dają się uszkodzić w czasie walki”. Przekonywał, że wie, jak usunąć wodę z każdej fosy i zniszczyć każdą twierdzę. Obiecywał, że wyprodukuje pociski, które eksplodując wyrzucą gazy odurzające żołnierzy wroga i moździerze strzelające bez odrzutu. Chciał budować pokryte metalowym pancerzem wozy „bezpieczne i nie do zdobycia” oraz działa, z których wielkie stalowe kule będzie wyrzucała para wodna.

To jednak nie wszystko. Da Vinci zapewniał, że potrafi „zbudować okręty odporne na ogień z najpotężniejszych dział, proch i dym”. Takich cudów nie udało się skonstruować do dziś. Jego genialne wynalazki były więc czystą fantastyką. Tak je zresztą potraktowano na mediolańskim dworze.

Leonardo nie przyjmował do wiadomości, że jego projekty mogą zostać uznane za niewykonalne. Gdy tak się stało, posądzał o złą wolę niedouczonych dworaków i mediolańskich inżynierów, którzy z obawy o utratę stanowisk torpedowali jego projekty. Zanotował wówczas szyderczo, że „są ludzie, którzy zasługują jedynie na to, by nazywać ich kanałami dla pokarmów, wytwórcami kału i wypełniaczami kibli (…). Nie mają oni żadnej wartości, gdyż jedyne, co potrafią po sobie pozostawić to kał”.

JEŹDZIEC GIGANT, CZYLI MISJA NIEMOŻLIWA

Lodovico Sforza dał mu jednak szansę dokonania czegoś niezwykłego. Zamówił konny posąg swego ojca Francesca. Niesiony ambicją i żądzą wiecznej sławy Leonardo postanowił wówczas zrobić coś, czego jeszcze nikt nie dokonał. Zaprojektował prawdziwego kolosa – jeździec miał siedzieć na koniu mierzącym w kłębie ponad 7 m.

Na tym jednak nie poprzestał. Do tej pory przedstawiano władców na wierzchowcach stąpających po ziemi, koń Leonarda miał stawać dęba.

Na rysunkach wyglądało to doskonale, jednak dały o sobie znać zaległości z matematyki. Wykonanie takiego odlewu z ciężkiego brązu było niemożliwe, gdyż przeczyło prawom grawitacji. Da Vinci zaprezentował jednak publicznie olbrzymią formę odlewniczą. Wywołał sensację, kolosa, jakiego świat nie widział, przychodziły oglądać tłumy, sława jego twórcy znów wzrosła. On sam z „wrodzoną skromnością” pisał: „Pomiędzy rzeźbiarzami jeden tylko zasługuje na uznanie – Leonardo z Florencji, który odlewa w brązie konny posąg Francesca”. Gdy stało się oczywiste, że rzeźba nie powstanie, jego wielbiciele zaakceptowali tłumaczenie zrzucające winę na Sforzę, który nie potrafił zapewnić wystarczającej ilości metalu.

Kolejne niewywiązanie się z umowy sprawiło, że da Vinci przestał otrzymywać nowe zlecenia. Potrafił jednak nawet porażkę przekuć w sukces. Gdy dotarła do niego wiadomość, że władze Piacenzy poszukują rzeźbiarza, który wykona portal dla tamtejszej katedry, natychmiast złożył ofertę. W liście do potencjalnych zleceniodawców oznajmił, że tak ważne dzieło „powinno wywierać szczególne wrażenie na przybyszach z obcych krajów, dlatego nie może wyjść spod nieodpowiednich rąk”. Jak nietrudno się domyślić, w dalszej części epistoły wyjaśnił, czyje ręce uważa za odpowiednie: „istnieje tylko jeden człowiek godny tego zadania – Florentyńczyk Leonardo, który jest w trakcie wykonywania w brązie posągu konnego księcia Francesca i nie musi ubiegać się o tę pracę. Ma już bowiem roboty na całe życie i wątpić należy, czy wszystkie te zadania zdąży wykonać, gdyż są one ogromne”.

Musiało minąć kilka wieków, by Amerykanie upowszechnili zasadę „keep smiling”, która każe odpowiadać „jest świetnie” nawet wtedy, gdy wszystko się wali. Leonardo w tym czasie był bezrobotny i zasypywał Sforzę listami proszącymi o jakąkolwiek pracę. Straszył, że w ogóle porzuci sztukę i będzie to wina księcia, który zamiast wesprzeć artystę „tworzącego dzieła o nieprzemijającej sławie i sam zapisać się w wiecznej pamięci przyszłych pokoleń”, skazuje jego i siebie na zapomnienie. Sforza dał się przekonać i da Vinci otrzymał zlecenie na „Ostatnią Wieczerzę”. To dzieło – wreszcie skończone i dopieszczone do ostatniego szczegółu – przyjęto z entuzjazmem. Bo tak nie malował jeszcze nikt [patrz: Noc w kostnicy].

JASZCZURKA Z BRODĄ

Leonardo potrafił uwodzić swoimi pomysłami. Nawet jeśli widziano w nim niepoprawnego fantastę, to chętnie słuchano i podziwiano za wyobraźnię i erudycję. No bo jak nie dać się porwać wizji zbudowania nowych miast, w których nie będzie „smrodu, zarazy, chorób i brudu”?

Ścieki miały w nich być odprowadzane podziemnymi kanałami do rzeki, dym zatrzymywany przez specjalne kaptury nałożone na kominy. By nie zanudzać słuchaczy, dorzucał kilka pikantnych detali. Ot choćby takich jak wyposażenie budynków wyłącznie w spiralne schody, gdyż pod tradycyjnymi ludzie nagminnie załatwiają potrzeby fizjologiczne. W jego mieście wszystko miało być schludne i pachnące, nawet dom publiczny, który osobiście zaprojektował. Dzięki tego typu pomysłom biografowie przedstawiają Leonarda  jako architekta, lecz jego dokonania w tej dziedzinie poza kilkoma drobiazgami kończyły się na szkicach i baśniowych opowieściach. Chciał przenieść na dźwigach – które oczywiście bez trudu zbuduje – cały kościół Jana Chrzciciela we Florencji, gdyż zanadto przytłaczała go stojąca obok katedra. Proponował przekształcenie rzymskich amfiteatrów w kościoły. Przekonywał Sforzę do budowy rodzinnego grobowca wysokości 130 m. Wysłał nawet list do tureckiego sułtana Bajazyta zapewniając, że potrafi zbudować most nad Bosforem, który połączy przecięte cieśniną dwie części Konstantynopola.

Były to czcze przechwałki, ale zapewniały rozgłos. W miarę upływu czasu sława da Vinci zaczęła jednak przygasać. Gdy z braku pracy we Florencji i Mediolanie przybył do Rzymu licząc na nowe zlecenia, przez wiele tygodni nie zgłaszał się nikt. Podtrzymywał więc zainteresowanie swoją osobą płatając odwiedzającym go znajomkom niewybredne figle. Wielką jaszczurkę pokrył ciemnymi łuskami, doprawił jej rogi i brodę, włożył do pudełka, z którego nagle wyskakiwała strasząc gości. Na podłodze w pokoju rozkładał baranie jelita, wychodził i w sąsiednim pomieszczeniu uruchamiał pompę tłoczącą do nich powietrze. Przerażeni goście drętwieli ze strachu, widząc jak izba wypełnia się pełzającymi stworami. W tym czasie Rafael i Bramante budowali bazylikę Świętego Piotra, a Michał Anioł chlubił się freskami w Kaplicy Sykstyńskiej. W końcu papież ulitował się nad Leonardem i zlecił mu przebudowę… swoich stajni.

Sfrustrowany artysta wyjechał z Rzymu. Przygarnął go Franciszek I. 20-letni król Francji dopiero zdobywał wiedzę i doświadczenie niezbędne do rządzenia państwem, był ciekawy świata, a jak sam mawiał, „nigdy wcześniej nie urodził się człowiek, który wiedziałby tyle, co Leonardo”. Dał mu tytuł nadwornego malarza, przyznał wysoką pensję i zameczek Cloux pod Amboise. Artysta odwdzięczał się snując fantastycznonaukowe opowieści i projektując dekoracje na dworskie uroczystości. 

NOC W KOSTNICY Leonardo napisał, że artysta tworzący „bez wysiłku myślowego jest podobny do lustra, które jedynie odbija ustawione przed nim rzeczy”. W „Ostatniej Wieczerzy” pokazał, co znaczy to zdanie. Każda z przedstawionych postaci jest nie tylko zindywidualizowana, ale z jej twarzy i gestów można wyczytać, co przeżywa, jak reaguje na słowa Jezusa. Magia „Mona Lisy” i innych obrazów też kryje się w uchwyceniu jakiejś ulotnej myśli portretowanej osoby. Myśli, która wywołała zadumę, niepokój, tajemniczy półuśmiech. Da Vinci potrafił te stany emocjonalne uwiecznić. To była rewolucja w sztuce. Jeden przełom jednak mu nie wystarczał, chciał zrewolucjonizować wszystko. Wystarczyło, że wpadła mu w ręce interesująca książka, by natychmiast zajął się nową dziedziną. Z reguły nie podawał źródła swej wiedzy, lecz przedstawiał się jako twórca pionierskich teorii i idei. Komu cokolwiek mówią nazwiska John Peckham i Witelon? Tymczasem to oni byli autorami traktatów „Perspectiva communis” i „De perspectiva”, na których Leonardo oparł swoje rozważania o perspektywie. Rozreklamował je tak skutecznie, że powszechnie uznaje się go za pierwszego badacza tej tematyki. Jeden z najsłynniejszych rysunków Leonarda przedstawiający wpisanego w okrąg i kwadrat mężczyznę z rozpostartymi ramionami, też nie był jego oryginalnym pomysłem. Zapożyczył go od Witruwiusza, rzymskiego architekta, który pod koniec I wieku p.n.e. w 10-tomowym traktacie „O architekturze” analizował proporcje ludzkiego ciała i możliwości odzwierciedlenia ich w projektowanych budowlach. Do tego zapożyczenia Leonardo się przyznawał, nazywając narysowaną postać „człowiekiem witruwiańskim”. W czasie studiów nad perspektywą zainteresował się funkcjonowaniem oka, co z kolei skłoniło go do zajęcia się anatomią. Planował napisanie wielotomowej ilustrowanej księgi o wszystkich częściach ciała, lecz jak zwykle skończył na luźnych notatkach. Zadbał jednak, by wszyscy dowiedzieli się, że osobiście przeprowadza sekcje zwłok, co wzmacniało otaczającą go aurę tajemniczości. Zwłaszcza gdy opowiadał o grozie, jakiej doznawał „rozczłonkowując w nocy bezgłowe ciała”. Początkowo mówił o dziesięciu sekcjach, z czasem powiększył te liczbę do trzydziestu. Nie omieszkał też dodać, że tylko on jest predestynowany do studiowania anatomii na ludzkich zwłokach, gdyż inni, w tym lekarze, „nie potrafią rysować. Jeśli potrafią, to nie znają perspektywy. A jeśli znają – nie potrafią obliczyć siły mięśni”. W efekcie „opiszą wszystko niejasno, zaplączą się w słowach i przekażą niewiele wiedzy”. W czasie gdy on się wymądrzał, wenecki lekarz Alessandro Benedetti wydał monumentalne dzieło „Anatomia sive historia corporis humani” (Anatomia, czyli nauka o ludzkim ciele). Czy ktoś dziś o nim pamięta?

PONOWNE ODKRYCIE WIZJONERA

Giorgio Vasari, autor wydanych w 1550 r. „Żywotów najsłynniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów”, w biogramie Leonarda informował, że przy łożu umierającego artysty osobiście czuwał król Francji. To nieprawda – Franciszek I przebywał wówczas w pałacu pod Paryżem.

Vasari uwznioślił moment śmierci Leonarda, bo nie wypadało mu napisać, że geniusz umarł prawie zapomniany. Pozostawił bowiem zbyt mało, by przetrwać w pamięci szerszej publiczności. Dopiero odkrycie i odczytanie sporządzonych pismem lustrzanym notatek wyniosło go ponownie na szczyty popularności. Dostrzeżono w nim genialnego wizjonera, który tak bardzo wyprzedzał swoją epokę, że większość jego pomysłów doceniono i urzeczywistniono na przełomie XIX i XX wieku. Leonarda okrzyknięto jednym z największych wynalazców wszech czasów. Na długą listę jego dokonań wpisano: samolot, helikopter, spadochron, czołg, karabin maszynowy, łódź podwodną, maszynę włókienniczą i mnóstwo innych urządzeń.

Dorobek imponujący, tyle że świadczący bardziej o niezwykłej wyobraźni i szerokości zainteresowań niż o faktycznych osiągnięciach. Wszystko to istniało jedynie na papierze, w postaci szkiców i luźnych zapisków. To trochę tak, jakby uznać Stanisława Lema za wynalazcę superkomputerów, telefonów komórkowych, internetu, nanotechnologii czy zmodyfikowanej genetycznie żywności. Bo pisał o tym w swych futurystycznych tekstach.

MONA LISA MIAŁA WĄSY

Niewielka liczba namalowanych obrazów też działała na korzyść legendy Leonarda. Im mniej dzieł danego artysty, tym większa ich wartość. W 1994 r. Bill Gates za 18 stron notatek Leonarda zapłacił ponad 30 mln dolarów!

Warto jednak pamiętać, że jeszcze w 1911 r. szklarz Vincenco Peruggia wszedł do Luwru, wyciął z ram i nie niepokojony przez nikogo wyniósł „Mona Lisę”. Dzieła uznawanego dziś za jeden z największych skarbów ludzkości nikt wówczas nie pilnował. Złodziej wpadł dwa lata później, gdy próbował łup sprzedać. Skazano go na rok i dwa tygodnie więzienia. Niski wyrok świadczy, że popełnionego przezeń przestępstwa nie uznano za zbyt poważne.

O kradzieży rozpisywały się jednak gazety, o jej dokonanie niesłusznie oskarżono cenionego poetę Guillaume’a Apolinaire’a i obraz traktowany dotąd jak jeden z wielu wybitnych renesansowych portretów stał się powszechnie rozpoznawalny.

Oliwy do ognia dolał potem  dadaista Marcel Duchamp, prezentując w 1919 r. reprodukcję Mona Lisy z dorysowanymi wąsami i bródką. Jednych to rozbawiło, innych oburzyło, jeszcze inni dopatrzyli się aluzji do homoerotycznych skłonności Leonarda, który malowanym przez siebie postaciom młodych mężczyzn nadawał niemal kobiece rysy.

W taki sposób przedstawił także  świętego Jana na fresku „Ostatnia Wieczerza”, co zręcznie wykorzystał Dan Brown sugerując w bestsellerowym „Kodzie Leonarda da Vinci”, że nie jest to apostoł, lecz Maria Magdalena, żona Jezusa. Aura tajemniczości, jaką wykreował wokół siebie Leonardo, okazała się jego kolejnym atutem. Można mu bowiem przypisywać wszystko, od przynależności do tajnych organizacji po okultyzm i uprawianie czarnej magii. Dzięki temu pięć wieków po śmierci wciąż pozostaje bohaterem masowej wyobraźni. Osiągnął więc to, na czym zależało mu najbardziej – jego imię stało się „znane wszystkim ludziom we Włoszech i na całym świecie”.